Ta tragedia wstrząsnęła Polską

Autobusy runęły do Jeziora Żywieckiego. Zginęło 30 osób, w tym ojciec znanego boksera. Ta katastrofa szokuje do dziś

"Kierowca jechał szybko. Natrafiliśmy na pułapkę na moście. Odwrócił się do nas i krzyknął: "Ludzie, ratujcie się!". Tak największą katastrofę autobusów w powojennej Polsce wspominał w reportażu TVP historia górnik Janusz Kinek. Mężczyzna przeżył ten tragiczny wypadek, który wydarzył się 44 lata temu w Oczkowie koło Żywca. Śmierć poniosło 30 osób. Wśród ofiar byli górnicy, wdowa po górniku, który zginął dwa tygodnie wcześniej, a także dwóch kierowców. Jednym z nich był Józef Adamek - ojciec znanego pięściarza.

Katastrofa autobusowa w Wilczym Jarze, zginęło 30. osób - "Zabici leżeli jeden na drugim"

15 listopada 1978 roku, godzina 4:50. To był ciemny i zimny poranek. Termometry wskazywały kilka stopni poniżej zera. W stronę wąwozu Wilczy Jar jadą dwa autobusy wiozące górników do kopalni Brzeszcze, Ziemowit i Mysłowice. Autobus wpadł w poślizg i runął z mostu 18 metrów w dół do Jeziora Żywieckiego. Kilkanaście minut później to samo spotkało drugi autobus, który spadł 3 metry obok.

- Tego dnia autobus przyjechał z 40 minutowym opóźnieniem. Kierowca jechał dość szybko, spieszył się. Natrafiliśmy na pułapkę na moście. Spałem w autobusie. Jak weszliśmy w zakręt, czuć było, że próbuje hamować, ale bez efektu. Kierowca odwrócił się i zawołał: "Ludzie, ratujcie się". Zdążyłem się chwycić przed sobą rurki siedzenia. Cały autobus runął. Wydawało się, że ten autobus spada bardzo długo. Pamiętam te emocje, jak się leciało... później tylko uderzenie, straciłem przytomność - wspomina moment katastrofy górnik wówczas KWK Brzeszcze, Janusz Kinek, w reportażu TVP Historia.

- Zabici leżeli jeden na drugim, bo nie było miejsca – opowiadał portalowi zywiec.naszemiasto.pl Kazimierz Semik.

Koszmarny bilans ofiar. Zginęło 30 osób."Głowy mieli w dół i się ruszali"

Akcją ratunkową dowodził wówczas strażak kpt. Czesław Pruski.

- 30 ofiar w dwóch autobusach. (…) Poszedłem na rekonesans; wszedłem do jednego autobusu. (…) Było ciemno. Miałem latarkę. Widziałem, że ci ludzie się ruszają. Głowy mieli w dół i się ruszali. Podnosiłem ich, patrzyłem, a oni mieli przy ustach takie "grzybki". Wiedziałem już z innych akcji, że ten człowiek nie żyje. Utopił się. Wyciągaliśmy ich. To straszne przeżycie. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Kolejni. O godz. 6. było ich już 19 – wspominał po latach.

W katastrofie autobusów zginęło 30 osób. 27 górników, a także wdowa po zmarłym dwa tygodnie wcześniej górniku z kopalni Brzeszcze, oraz dwóch kierowców Józef Adamek, ojciec pięściarza Tomasza Adamka i Bolesław Zoń. Najmłodsza ofiara miała tylko 18 lat, najstarsza 48. Katastrofę w Oczkowie przeżyło zaledwie 9 osób.

Za oficjalną przyczynę wypadku prokuratorzy z Bielska-Białej uznali błąd kierowców, którzy nie zachowali ostrożności i nie dostosowali prędkości do warunków na śliskiej szosie. Historyk Paweł Zyzak, autor książki "Tajemnica Wilczego Jaru", uważa jednak, że śledztwo było prowadzone tak, by niczego nie wyjaśnić. Zwrócił uwagę na krążącą wówczas plotkę, że świadkowie widzieli na moście milicyjny samochód. To on miał doprowadzić do wypadku.

Ofiary katastrofy upamiętnia tablica przy moście. Ich listę, ułożoną w porządku alfabetycznym, otwierają i zamykają kierowcy. Tragedia w Oczkowie była drugą pod względem liczby ofiar katastrofą, jakie wydarzyły się po wojnie na polskich drogach. W największej, gdy w 1994 r. pod Gdańskiem autobus uderzył w drzewo, zginęły 32 osoby, a 43 odniosły rany.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki