Irena Santor: Chciałam zostać zakonnicą

2009-04-12 4:00

Irena Santor (75 l.), królowa polskiej piosenki, nie miała łatwego życia. Zanim trafiła do zespołu Mazowsze, przeszła piekło wojny. Miała początki gruźlicy, wyzdrowiała... Tylko "Super Expressowi" wykonawczyni niezapomnianego przeboju "Już nie ma dzikich plaż" opowiada o swoim dzieciństwie.

Zapach z dzieciństwa? To zapach lodów. I zapach łąk. Dawniej nie było przedszkoli, były prowadzone przez siostry ochronki, do której ja też chodziłam. Pamiętam, jak na różnych uroczystościach sypałyśmy kwiatki. Ale najpierw te kwiatki chodziłam z tatą zbierać na łąki. Pamiętam zapach tych łąk. To były piękne czasy.... Urodziłam się we wsi Papowo Biskupie koło Chełmna. Mieszkaliśmy tam jednak tylko rok, bo po roku wyprowadziliśmy się do Solca Kujawskiego. Mój ojciec był robotnikiem i może po prostu było tam więcej pracy. Niestety, w 1939 roku został - jak wielu mężczyzn w Solcu Kujawskim - zamordowany. Za co? Za to, że był Polakiem, a jego przyjaciel, który brał udział w mordzie, Niemcem. Za to, że się przyjaźnili, że tato zaufał, ale się pomylił. Nigdy nie poznałam dalszych losów tego człowieka i nie chcę tego robić. Zdrowie mamy szwankowało. To spadek po wojnie, po tym, jak Niemcy zaciągali Polki do kopania rowów, fundamentów. Więc ze względu na zdrowie mamy po wojnie zamieszkałyśmy w kurorcie Polanica-Zdrój. Kiedy byłam mała, planowałam sobie, że zostanę zakonnicą. Trochę to dziwne, bo byłam dzieckiem strasznie żywym. Wiecznie z podrapanymi nogami wspinałam się po drzewach. Wolałam zagrać z chłopcami w dwa ognie, niż bawić się z dziewczynkami lalką. Skąd więc ten pomysł z pójściem do zakonu? Mieliśmy w domu obraz św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Tak naprawdę kicz, wtedy jednak strasznie mi się podobał. Te promienie okalające św. Teresę, fioletowe kwiaty opadające na ziemię. Pamiętam, że bardzo chciałam być taka jak ona. W innym planie mogłabym być biologiem. Zawsze ciekawska, zawsze interesowało mnie, jak to jest, że trawa rośnie, potem obumiera, potem znowu się odradza... Poszłam jednak do Szkoły Zdobienia Szkła, bo tylko taka była w Polanicy-Zdroju. Nie umiem rysować ni w ząb, a tam trzeba było zdać rysunek. Oczywiście nie zdałam i do dziś nie wiem, w jaki sposób wychowawczyni przekonała radę pedagogiczna, by mnie przyjęli. A może po prostu wtedy ludzie byli mniej dociekliwi, a bardziej życzliwi? Miałam początki gruźlicy, o czym nie wiedziałam. Wiedziała za to moja nauczycielka, wychowawczyni. Dowiedziała się o tym po badaniach przeprowadzonych przez szwedzki Czerwony Krzyż. I ta nauczycielka - Ewa - która przeszła łagier syberyjski, sama ciężko chora ze swojej małej pensji dokarmiała mnie. A ja zamiast rysować, odśpiewywałam wszystkie akademie, spotkania przy ogniskach i może w ten sposób nieświadomie rewanżowałam się za przyjęcie mnie do szkoły. A potem inna moja nauczycielka - Basia - przedstawiła mnie Zdzisławowi Górzyńskiemu (†82 l.), dyrektorowi Opery Poznańskiej, który przyjechał do sanatorium. Na to spotkanie ubrałam kretonową sukienkę, jedną z dwóch, które miałam. Ale moja Basia uznała, że do kogoś z wielkiego świata trzeba pójść wystrojonym. Więc narzuciła na mnie swoją etolę - a było wtedy lato - i kazała założyć swoje szpilki. O dwa numery za małe, bo ja nosiłam siódemkę, a ona piątkę. I tak wystrojona stanęłam przed Górzyńskim. Górzyńskiemu, kiedy mnie zobaczył, rogowe okulary z wrażenia spadły na czubek nosa. Ale wysłuchał mnie, a potem dał list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego (†59 l.), dyrektora zespołu Mazowsze.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki