Emilian Kamiński, historia życia: Psy uratowały mi życie

2011-07-18 4:00

Kiedy wchodzi do domu, najpierw wita się z psami, a potem z resztą rodziny - mówi mama o Emilianie Kamińskim (59 l.). Aktor, dyrektor warszawskiego Teatru Kamienica, darzy te zwierzęta ogromną miłością. Dlaczego? O tym opowiada tylko "Super Expressowi".

Przechodziła tamtędy para, szli na skróty, pewnie byli spóźnieni na bal. Zobaczyli psy, a potem dziecko. Chcieli mnie ratować, tyle że psy nie chciały mnie oddać. Traktowały mnie pewnie jak swojego szczeniaka. Szczerzyły zęby, warczały. W końcu para zdecydowała się na fortel, on je drażnił, ściągnął uwagę na siebie, a wtedy kobieta mnie zabrała i uciekła. Kiedy oddali mnie mamie, mama zemdlała. Przez chwilę więc... byłem małym psim Tarzanem.

Zawsze lubiłem zwierzęta, przyrodę, najbiedniejszy kundel znajdzie u mnie pomoc. Sąsiedzi mieli psa Czanga, wielkiego groźnego bernardyna, ale ja kochałem go, a on mnie. Woził mnie na swoim grzbiecie, pozwalał zaglądać do ogromnej paszczy. Podobno wkładałem mu rękę do gardła po łokieć, bo chciałem zobaczyć, co Czanga w środku ma. Czang dusił się, skamlał, ale nigdy nie ugryzł.

I żeby skończyć przewrotnie, opowiem historię z okresu, gdy byłem już dorosły. Znalazłem kurę, która wypadła z transportu. Połamała się, właściwie to był już stan agonalny. Żal mi się jej strasznie zrobiło. Zadzwoniłem do mamy.

Co robić: - No to ulżyj jej cierpieniu. Zabij, a potem sobie zjedz - powiedziała.

Zabrałem bidulę do domu, żeby mniej cierpiała wziąłem żyletkę, zacząłem ją przepraszać, że muszę to zrobić. W końcu dziabnąłem ją. I nagle... życie w nią wstąpiło. Zaczęła fruwać, gdakać. Wszystko było we krwi. Ściany w łazience i ja cały. Myłem to potem kilka godzin. Ale kury nie zjadłem, nie miałem ani serca, ani ochoty jej zjeść.

Urodziłem się w Warszawie, ale rodzice szybko przenieśli się do Józefowa. W Warszawie mieszkaliśmy z dziadkami. To był 1952 r., z mieszkaniami była tragedia, a w Józefowie po prostu było taniej. Rodzice prowadzili zakład krawiecki.

Moje dzieciństwo... uwielbiałem chodzić po lasach, a tu ich nie brakuje. Któregoś dnia, a dokładnie w sylwestra 1954 r., wybrałem się do lasu. Sam. Był trzaskający mróz, a ja miałem 2,5 roku. Pewnie bym zginął, zamarzł, przepadł, gdyby nie sfora bezdomnych psów. Znalazły mnie, otoczyły i grzały własnymi ciałami.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki