Spis treści
- Kazimierz Mazur przeszedł drogę od Tomaszka z "Nocy i dni" do wszechstronnego, skromnego aktora, który kochał sztukę, lecz unikał celebryckiego blichtru.
- Jego późna miłość z Katarzyną Gärtner okazała się najważniejszą historią życia – pełną czułości, ale też dramatów: pożaru domu, chorób i wieloletniej walki o zdrowie kompozytorki.
- Mazur żył według własnej duchowości i odszedł w obrządku Rodzimego Kościoła Polskiego, pozostawiając po sobie obraz człowieka wiernego naturze, energii świata i miłości, która „nie zgasła” nawet po jego śmierci.
Chłopak z „Nocy i dni”, który szybko dorósł
Kazimierz Mazur zawsze powtarzał, że rola Tomaszka Niechcica była dla niego ważna, ale nie definiowała go jako aktora. W 1975 roku, chwilę po ukończeniu warszawskiej PWST, wszedł na ekran z naturalnością, która sprawiła, że widzowie pokochali go natychmiast. I choć dla wielu pozostał „tym ciepłym, dobrym "chłopakiem z klasyka", on sam zdążył przeżyć kilka innych żyć: teatralnych, telewizyjnych, estradowych. Grał w "Daleko od szosy", "W labiryncie", w "Barwach szczęścia", w dziesiątkach produkcji - dubbingował, reżyserował, próbował wszystkiego, co tylko pachniało sztuką.
Nigdy nie chciał być gwiazdą.
Jak się ma 25 lat, to człowiek się cieszy, ale potem czas jest inny
– mówił w jednym z wywiadów, półżartem, ze słodko-gorzką świadomością przemijania. Był aktorem drugiego planu, który swoim ciepłem potrafił zawstydzić pierwsze skrzypce. Ludzie go lubili. Po prostu.
Miłość, która wróciła, choć nikt już na nią nie czekał
Ich historia zaczęła się w latach 70., ale wtedy nie miała szans. Ona – już wielkie nazwisko, twórczyni "Małgośki", współpracowniczka Osieckiej (+ 61 l), a on – zakochanym w niej młodym studentem.
Ja mu się spodobałam, a ja nie zwróciłam uwagi, bo był młodszy ode mnie
– wspominała Katarzyna Gärtner. Wtedy nawet na niego nie spojrzała, a on z godnością przełknął gorzką pigułkę zaserwowaną mu przez życie. Ale spotkali się ponownie niemal trzydzieści lat później. Jedno spojrzenie wystarczyło, żeby tym razem niczego już nie przegapili. „Na widok Kasi serce zaczęło mi walić jak oszalałe” – mówił Mazur w Dzień Dobry TVN. To Katarzyna zaproponowała, by z nią zamieszkał. To ona zapytała, czy ją poślubi. „To się ożeniłem” – mówił z uśmiechem, w którym było więcej czułości niż dowcipu.
W Komaszycach, w starym młynie otoczonym naturą, znaleźli swój świat. Ona – po chorobie, po białaczce, po latach leczenia i szukania spokoju. On – po życiowych zakrętach, głodny tego, czego nie dawało mu miasto. Razem stworzyli miejsce, o którym mówili, że „żyją tam szczęśliwe życie pełne nieszczęść”. I trudno o bardziej trafny opis, bo trudności nie chciały ich opuścić.
Dom, który płonął jak scena dramatu
W nocy z 27 na 28 stycznia 2012 roku ogień zerwał ich wspólne życie jak kartkę z notesu. „Pali się!” – krzyknął Mazur, wyrwał żonę z łóżka, wyniósł ją w koszuli na mróz i patrzył, jak dorobek ich życia zamienia się w popiół. Dom spłonął niemal doszczętnie. Stracili dokumenty, archiwa, nagrania, nuty, obrazy, rysunki Lennona, a nawet ślubne obrączki. „Nie zostało nam dosłownie nic. Mamy tylko to, w co byliśmy ubrani” – powtarzał. Ocaleli tylko oni i fortepian wyniesiony przez strażaków w ostatniej chwili. Gärtner mówiła później, że był to znak, iż „to jeszcze nie fajrant”.
Ale za chwilę przyszedł kolejny cios: udar ukochanej żony. Potem następny, w sumie - aż pięć. Rok spędzony w szpitalach, miesiące rehabilitacji.
Cudem uratowali mnie lekarze… Rok był stracony, to była walka o życie
– mówiła kompozytorka. A Mazur był przy niej zawsze – cichy, opiekuńczy, cierpliwy. Nie mówił o tym w wywiadach. Po prostu robił swoje. Tak jak robią ludzie, którzy kochają.
Wierzył w energię, naturę, kosmiczną i słowiańskich bogów
Mazur nie wierzył w jednego Boga – wierzył w energię świata, naturę, kosmiczną siłę i w słowiańskich bogów. W 1995 roku współtworzył Rodzimy Kościół Polski. Był ofiarnikiem, sekretarzem, skarbnikiem, człowiekiem, który traktował duchowość jak część swojej codzienności, a nie sceniczny manifest. Rodzimowierstwo było dla niego filozofią życia: z szacunkiem dla natury, rytmem pór roku, bliskością ziemi, którą odnalazł w Komaszycach. Nigdy nie narzucał swoich przekonań. Kto pytał – ten dostawał cichą, spokojną odpowiedź. Kto nie pytał – widział po prostu człowieka pogodzonego ze sobą.
Ostatnia droga, którą wybrał sam
6 września 2022 roku odszedł. Jego syn – również Kazimierz, i również aktor napisał tylko:
Dziś odszedł mój największy przyjaciel. Tata. Wybitny aktor. Kochany człowiek
Pogrzeb w Wołominie nie przypominał żadnego znanego obrządku. Dwaj kapłani Rodzimego Kościoła Polskiego, ogniska, miód, mak, chleb, mleko, kołacz. Nie krzyż, nie ksiądz, nie msza. Ogień. Natura. Rytuał, w który wierzył. Dla jednych egzotyczne, dla innych zaskakujące – dla niego było to najprostsze z pożegnań. Ogień raz zabrał mu dom. Teraz zamykał jego drogę.
Miłość, która nie zgasła
„Nie ma męża, nie ma mnie, nie ma mojej pracy, nie ma nic. Nie umiem funkcjonować bez niego” – powiedziała po jego śmierci Katarzyna Gärtner. To zdanie jest jak światło – miękkie, bolesne, ale prawdziwe. Ich miłość miała swoje napięcia i śmiesznostki, swoje tragedie, swoje zwycięstwa. Ale przede wszystkim trwała.
Kazimierz Mazur nie był aktorem, który gonił za wielkością. Był człowiekiem, który szukał sensu. Znalazł go w miłości, naturze i wierze, którą nosił w sobie cicho i konsekwentnie. A ogień, który zamknął jego drogę, był tylko ostatnim rozdziałem opowieści, którą pisał całym sobą.