Krzysztof Krawczyk: Bywało, że byłem głodny

2013-06-07 4:00

Jest najjaśniej świecącą gwiazdą na polskim rynku muzycznym. I rzecz niesamowita, która zdarza się nieczęsto, jest z nami od 50 lat! Krzysztof Krawczyk (67 l.) i jego koledzy - Marian Lichtman (66 l.), Sławomir Kowalewski (67 l.), Jerzy Krzemiński (66 l.) - w 1963 roku założyli kultowy zespół Trubadurzy. Później dołączył do nich Ryszard Poznakowski (67 l.).

- Pamięta pan swój pierwszy występ?

- Tak. To był początek lat 60. Mój kolega Maciek Kononowicz napisał bardzo śmieszny tekst piosenki "Oj, ojej, boli mnie ząb". To był twist. Wyszedłem na scenę w domu kultury w Łodzi i gdy przyszedł refren, ja chwytałem się za szczękę i śpiewałem" "ojej, boli mnie ząb". Pamiętam, że kierownik, wręczając mi nagrodę, zaznaczył, że dostaję ją także za interpretację.

- Co takiego jest w zawodzie artysty, popularność, pieniądze, że tylu ludzi dziś w programach talent-show staje w kolejce po sławę?

- Dziś młodzi zachowują się, jakby byli odkrywcami złota. Myślą, że jak będą mieć jeden hit, to kasa będzie im sypać się z nieba. Ale niezwykłość tego zawodu jest na wielu poziomach. W czasie koncertu i po nim człowiek dostaje taki zastrzyk akceptacji, której potrzebuje przecież każdy, taki zastrzyk adrenaliny, endorfiny, innych hormonów, że czuje się spełniony, szczęśliwy. Odkryłem to, mając 40 lat. Dzisiaj to też jest dobry zarobek, co ma ogromne znaczenie.

>>> Krzysztof Krawczyk: Wódeczka do śledzika, do tatara piwko

- To szybkie, łatwe pieniądze?

- Ani szybkie, ani łatwe. Może podczas tournée są szybkie.

- Jest pan człowiekiem bogatym?

- Ludzie oceniają mnie wysoko i oczywiście, jeśli porównać mnie z kimś, kto nie ma na chleb, lekarstwa, to jestem zamożny. Ale gdyby mnie porównać z rekinami biznesu, to oni w tydzień, miesiąc zarabiają tyle, co ja w rok. Tak naprawdę jedyną luksusową rzeczą, jaką mam, jest samochód, którym jeździmy w trasy. Mogę się w nim położyć, oglądać telewizję. Z moją Ewą odkładamy na czarną godzinę, gdyby coś mi się stało, gdyby stało się coś na rynku. Byłem kiedyś bardzo biedny, gdy umarł mi ojciec, miałem wtedy 16 lat. Pewnego dnia stanąłem przed restauracją Słoń w Łodzi, wcale nie pierwszego sortu. Pachniało schabowym, ziemniakami polanymi skwarkami, a ja - jak nastolatek, chciałem porządnie zjeść. I wtedy przyrzekłem sobie, że nigdy już nie będę głodny. Kiedy już byłem znany, poszedłem tam z moją Ewą na obiad. "Wszystkim po lufie" - powiedziałem. Klienci restauracji byli zachwyceni. Ale poza tym jednym razem to powiem, że bieda bardzo mi nie przeszkadzała.

- Czy jest coś, czego pan żałuje w życiu zawodowym?

- Czasami żałowałem w Ameryce, że wyjechałem z Polski. To ciągłe czekanie, żeby dobrzy ludzie dali robotę na tydzień, dzień, dwa... Bardziej żałuję pewnych rzeczy w życiu prywatnym.

- Opowie pan o tym?

- To trudne, dotyka bardzo osobistych rzeczy... Żałuję, że moja druga żona Halina Żytkowiak nie żyje. Z pierwszą żoną Grażyną utrzymywany był kontakt. Z Haliną nie udało się pojednać, nie pożegnałem się... Nie dano mi szansy... Żałuję, że nie udało mi się dwóm żonom dotrzymać obietnicy wierności. Nie chcę zwalać winy na kobiety, chociaż duży jest w tym ich udział. Mówiłem do kolegi, gdy mieszkałem w Ameryce: "Siadamy w najciemniejszym kącie". A on na to: "I tak dziewczyny nas wypatrzą". I tak rzeczywiście było. Dziś jestem wierny Ewie zupełnie. To prawda, co śpiewam: "Bo jesteś ty i zawsze tu bądź". A wtedy byłem głupi, nie zdawałem sobie sprawy, że krzywdzę w ten sposób kogoś.

- Wiele osób mających już dorosłe dziecko mówi, że żal, iż nie ma ich więcej. A pan?

- Jest trochę żal, ale nie miałem na to szans. Byłem jak komiwojażer, ciągle w trasie. Moje ojcostwo nie udało się, syna wychowała moja mama. Podziwiam dziś dziewczyny, które potrafią urodzić i wrócić do zawodu - i nie mówię tu tylko o show-biznesie.

- Czuje się pan zmęczony, myśli o emeryturze, ale takiej prawdziwej?

- W ogóle nie jest to możliwe, bo chyba szybko bym umarł. Podam przykład kolegi po kluczu wiolinowym. Byłem świadkiem, jak lekarz mówił do 82-letniego Fogga: "Mieciu, ty musisz grać 5 koncertów miesięcznie, bo inaczej umrzesz". I kiedy Mieczysław Fogg przeszedł na emeryturę, szybko umarł.

- Słucha pan czasem piosenek Krawczyka?

- Opowiem historię. Kiedyś mój sąsiad miał imieniny i puszczał moje piosenki. O drugiej w nocy nie wytrzymałem. Poszedłem i powiedziałem: "Przestańcie mnie już katować Krawczykiem i Parostatkiem!". Skończyło się tym, że musiałem im zaśpiewać.

- Szykują się obchody jubileuszu?

- Na razie, gdy uzmysłowiliśmy sobie z moim wspaniałym menedżerem Andrzejem Kosmalą, ile to lat, to zamarliśmy z wrażenia... Ale jest już gotowa piosenka "Pół wieku człowieku". W tym roku ukaże się płyta o tym tytule, 106., niedawno dokładnie mi je policzono. Będzie trasa "50-lecie pracy artystycznej", myślimy też o kameralnym koncercie w studio telewizyjnym. A tak naprawdę, wszystko w rękach Boga.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki