Kochał życie i ludzi

2009-03-09 8:00

Jeszcze w szkole średniej chciał zostać filozofem. Na szczęście wybrał medycynę, wychował połowę polskich kardiochirurgów, a setkom ludzi podarował drugie życie. Sam to życie bardzo kochał.

Uwielbiał golonkę, godziny spędzone z wędką w szuwarach oraz piłkę nożną. Nie oszczędzał się. Pracował po kilkanaście godzin na dobę. Choć był lekarzem, przez ponad pięćdziesiąt lat towarzyszył mu papieros i litry kawy. Po zgonie pacjenta potrafił ostro przeklinać i wypić duszkiem butelkę koniaku. Bał się tylko bólu i cierpienia. Chciał odejść spokojnie, we śnie. Mimo choroby do końca nie tracił humoru. Kiedy po kolejnej operacji pytaliśmy, jak się czuje, odpowiedział krótko: - Oczywiście, że kiepsko. A jak ma być?! Przecież mój ukochany Górnik przegrał z Ruchem w śląskich derbach. I muszę z przykrością stwierdzić, że chorzowianie byli lepsi - dodał z uśmiechem.

Był jedynakiem. - Miałem naprawdę kochającą rodzinę. Matka była fantastyczną osobą - wspominał w wywiadach. Śmierć matki bardzo przeżył. - Odeszła grubo za wcześnie. Długo nie mogłem się z tym pogodzić. Cierpiała. Nikt jej nie powiedział, że ma raka - opowiadał.

Urodził się 16 grudnia 1938 roku w Miedniewicach koło Żyrardowa, w rodzinie nauczycielskiej. Medycyny uczył się w Polsce (Akademia Medyczna w Warszawie) i w USA (w latach 70. odbył tam liczne staże). W międzyczasie ożenił się z lekarką Anną Wajszczuk. Potem na świat przyszyły jego dzieci: Małgorzata (uczy języka chińskiego) i Grzegorz (poszedł w ślady ojca i jest lekarzem). Pozostawił po sobie setki publikacji, stosy dyplomów towarzystw naukowych z całego świata, mnóstwo nagród i orderów. Nie przywiązywał do tego wagi. Liczyła się dla niego konkretna praca i jej efekty. Przez lata pracował nad sztucznym sercem. Miał nadzieję dożyć 2013 roku, kiedy jego dzieło ma być ukończone. Dla Polaków pozostanie w pamięci przede wszystkim jako ten, który pierwszy w kraju przeszczepił serce. Zrobił to w 1986 roku, w samym środku biedy PRL-u, kiedy brakowało wszystkiego. Po latach wspominał, że nieraz trzeba było odwoływać operacje z powodu braku nici chirurgicznych. Religa nie przejmował się warunkami. Robił swoje i nie oczekiwał stawiania mu pomników. - Gdybym ja tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny, za 4, za 5 lat - powtarzał skromnie pytany o ten sukces. Zdjęcia z tej pionierskiej operacji w klinice w Zabrzu obiegły potem świat. Od tego czasu minęły 23 lata, a jego pacjenci do dziś cieszą się życiem i zdrowiem.

Miał twardy charakter. - Przyjąłem zasadę: wata w uszy, klapki na oczy i robię to, co uważam za słuszne - opowiadał w jednym z wywiadów. Nie lubił niekompetencji, drobiu i zakupów w supermarkecie. - Byłem tam chyba raz, kiedy jakiś program nagrywali. Tak zawsze czekam w samochodzie - opowiadał. Całe życie miał zaplanowane o kilka lat do przodu. - Nie żyję z dnia na dzień, doskonale wiem, do czego dążę - mówił.

Żył bardzo skromnie. Nie przywiązywał wagi do pieniędzy. - Kiedyś na stacji benzynowej w Siewierzu, a jeździłem wtedy polonezem, podszedł mężczyzna. Przyjrzał mi się i powiedział: "Pan tym samochodem to jeździ chyba dla niepoznaki" - wspominał profesor.

Nie wierzył w przesądy, choć trzynastego w piątek nie operował. Kochał ludzi. A ludzie kochali jego. W czasie wyborów do Senatu uzyskał najlepszy wynik w Polsce - 530 tysięcy głosów.

Czasem popularność męczyła go. - Jest to istotny problem, zwłaszcza jak wychodzę z domu z psem i muszę udzielać porad na ulicy - mówił. Nie potrafił odmówić. Pomagał. Sam mimo choroby nie lubił, gdy ktoś się nad nim litował. - Kilka dni po ciężkiej operacji przyjechał na zawody wędkarskie. Wszyscy patrzyli przerażeni. Aż profesor się wreszcie zdenerwował i krzyknął: - No co się tak na mnie gapicie, przecież żywy jestem! - wspomina Andrzej Turski.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki