Wsadził do auta dwoje swoich znajomych i z piskiem opon ruszył spod domu. Przejechał zaledwie cztery kilometry. Na ostrym zakręcie auto z impetem wpadło do rowu. Wojciech zginął na miejscu. Jego koleżance i koledze nic się nie stało.
Volkswagen passat był oczkiem w głowie Wojciecha. Kupił go zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Nie miał jednak prawa jazdy, a auta nie przerejestrował ani nie ubezpieczył. Ale nie przeszkodziło mu to, by wsiąść w samochód i ruszyć ze znajomymi na wyprawę po pobliskich barach. Bawili się przednio. Razem pili piwo, by po chwili jechać w kolejne miejsce. O godz. 3 nad ranem wpadli na chwilę do jego rodzinnego domu.
- Powiedział, że wyskoczy na kilka minut - wspomina Krystyna Filipczyńska (50 l.), matka mężczyzny. Chciał odwieźć Pawła N. (20 l.) i jego dziewczynę Martę S. (20 l.) do Bud Kupientyńskich. Do przejechania miał zaledwie 5 kilometrów. Matka jednak wyczuła od syna alkohol. - Kategorycznie zabroniłam mu jechać - wspomina pani Krystyna.
- Tłumaczyłam, że może mieć kłopoty, gdy złapie go policja, a w najgorszym razie rozbije się na drzewie. Błagałam na wszystkie świętości, by się opamiętał. Byłam gotowa rzucić się pod samochód, byle tylko nie puścić go spod domu. On jednak uparł się. Obiecywał, że będzie uważał. Chciałam nawet zabrać mu kluczyki, lecz nie udało mi się. Pomyślałam, że wszystko w rękach Boga. Ale gdy odjechał, czułam, że coś się wydarzy - mówi przez łzy matka mężczyzny.
Niestety, matczyne przeczucie jej nie myliło... Gdy cztery kilometry od domu dojeżdżał do skrzyżowania, stracił panowanie nad autem. Wjechał do rowu, a samochód wywrócił się na dach. Znajomym Wojtka udało się wyjść z auta o własnych siłach. On już nie dał rady. Został w fotelu kierowcy. Jak się okazało, zginął na miejscu.
- Kilka godzin później drugi syn powiadomił mnie, że Wojtek się zabił - mówi Krystyna Filipczyńska. - Nie mogę sobie tego darować, że dałam mu spokojnie odjechać. Gdybym może wtedy była bardziej stanowcza, nie doszłoby do tej tragedii - załamuje ręce kobieta.