Jest poniedziałkowe popołudnie. Ale pani Katarzyna Bałut (28 l.) żyje już wieczorem, bo właśnie wtedy jej córka Kinga będzie pasowana na harcerkę. A ona będzie mogła przy tym być. I ujrzy ją radosną, w dodatku nie w domu dziecka, gdzie jej córeczki cierpią rozłąkę z rodziną.
- Cały czas o nich myślę. Są sensem mojego życia - mówi matka.
Dramat państwa Bałutów zaczął się w kwietniu 2013 roku od dzwonka telefonu na dyżurce komendy policji w Nisku. "W mieszkaniu Bałutów słychać krzyki i płacz dziecka" - ktoś podzielił się tą wiadomością z dyżurnym. Kto? Niewykluczone, że któryś z sąsiadów. Może miał coś do ojca rodziny, podobno porywczego, któremu zdarzyły się drobne konflikty z prawem? Nie wiadomo.
Ale po anonimie na miejsce udał się dzielnicowy. Awantury nie było, ale służbowa notatka zgodnie z procedurami trafiła do sądu rodzinnego. I ruszyła urzędnicza machina. Wszak trzeba sprawdzić, co dzieje się w takiej rodzinie. A do tego służy kurator, z którym lepiej nie zadzierać.
Bałutowie nie zadzierali, ale też woli do współpracy z państwowym urzędnikiem nie wykazywali. I wyszło na to, że nie wykonują jego poleceń, a to tak, jakby nie wykonywali poleceń wysokiego sądu. No i siedem miesięcy temu sąd postanowił odebrać dzieci rodzicom. Dlaczego? W uzasadnieniu wymieniono "niezadowalające warunki mieszkaniowe".
- I to była nasza druga interwencja związana z tą rodziną - asystowanie przy przekazywaniu dzieci przedstawicielom placówki opiekuńczej - mówi mł. insp. Jacek Iracki, zastępca komendanta miejscowej policji. I dodaje, że w przypadku Bałutów nigdy nie było konieczności uruchamiania procedury tzw. niebieskiej karty.
Zobacz: Muszę łapać stopa, żeby zobaczyć swoje córeczki. Dramat pani Katarzyny z Niska