Amerykański Sen i największe marzenie Darka Barcikowskiego... Chcę zostać Sekretarzem Stanu USA

2013-08-24 4:00

Darek Barcikowski jest Polakiem z krwi i kości. I choć od jego przylotu do Stanów Zjednoczonych minęło 26 lat, to nie zapomina o swoich korzeniach. Właśnie zaczyna swoją przygodę w świecie amerykańskiej polityki. Dziś opowiada Czytelnikom "Super Expressu", jak realizuje się jego American Dream.

To nie ja zdecydowałem o tym, że znalazłem się w USA. Moi rodzice zdecydowali za mnie. Do USA przyleciałem jako 9-latek i jestem im niebywale wdzięczny za podjęcie pod koniec lat 90. tak trudnej i ryzykownej decyzji.

Sukces można rozumieć na wiele sposobów. Wykorzystuję wszystkie dary i talenty, które zostały mi dane. Tuż po ukończeniu studiów otrzymałem propozycję pracy w znanej na całym świecie firmie finansowej Ernst & Young. Jednak siedzenie za biurkiem od 9 do 17 nie było dla mnie. Chciałem coś zrobić na własną rękę, stworzyć coś od zera, zbudować od samych fundamentów. I, ponieważ kocham kraj nad Wisłą, postanowiłem związać swoje życie zawodowe z Polonią.

Największym projektem jest redagowanie polskojęzycznej gazety w Stanach Zjednoczonych "Biały Orzeł - White Eagle". Pomysł powstał przy udziale mojego wspólnika Marcina Bolca ponad 10 lat temu. W Bostonie nie było polskich mediów. Środkiem komunikacji wśród Polonusów była tablica ogłoszeń, oraz polski sklep należący do moich rodziców.

Początki były trudne

Pracowaliśmy na podłodze w moim mieszkaniu. Ochotników do współpracy szukałem w polskim kościele, gdzie po mszach świętych ogłaszałem plany założenia gazety. Po kilku miesiącach ten - mogłoby się wydawać - zwariowany pomysł nabrał rozpędu.

W 2006 roku dotknęła nas recesja. Wielu naszych reklamodawców zostało zmuszonych do zawieszenia współpracy z naszym periodykiem. Polonijny rynek się zmienia i to bardzo. Zmiany widać gołym okiem i następują bezustannie. Polska społeczność w USA nieznająca dobrze języka angielskiego kurczy się, a to jest właśnie segment rynku, który najbardziej interesuje reklamodawców.

Polonusi kojarzą mnie z polityką

Zawsze interesowałem się polityką, a codzienna praca w gazecie wiązała się z obserwowaniem i monitorowaniem życia politycznego, i tak złapałem tego bakcyla. Już w 2004 roku byłem zaangażowany w kampanię prezydencką Johna Kerry'ego. Byłem odpowiedzialny za dotarcie do różnych grup etnicznych. Następnie zostałem członkiem Ogólnokrajowego Komitetu do spraw Etnicznych w ramach Partii Demokratycznej.

Polityka intrygowała mnie coraz bardziej i zabierała coraz więcej mojego czasu. W 2011 roku sam odważyłem się ubiegać o stanowisko członka rady miasta w Salem w stanie Massachusetts.

To był szalony pomysł, bowiem mieszkałem w Salem zaledwie 6 miesięcy, a wszyscy moi kontrkandydaci byli tam od pokoleń. Jednak zabrakło mi zaledwie 70 głosów do wygranej.

To było niesamowicie miłe zaskoczenie, a jeszcze większym zaskoczeniem był artykuł opublikowany w lokalnej gazecie, która nie tylko poparła moją kandydaturę, lecz także w dzień po wyborach napisała, że "pomimo tego, że Barcikowski nie wygrał, to jego kandydatura była największym wydarzeniem roku i zmienił oblicze polityczne miasta Salem".

W miesiąc po wyborach jedna z kontrkandydatek poprosiła mnie o pomoc i zatrudniła mnie w swojej kampanii wyborczej na stanowisko senatora stanowego. Razem wygraliśmy prawybory, a następnie wybory. W ubiegłym roku byłem odpowiedzialny za promocję Baracka Obamy wśród Polonii Amerykańskiej.

Odpoczywam, kiedy pracuję

Wyznaję zasadę, że jeśli robię to, co kocham, to jest to odpoczynek. Na początku tego roku w stanie Massachusetts miały miejsce specjalne wybory do Senatu USA mające na celu wybranie nowego senatora na miejsce nominowanego na stanowisko sekretarza stanu Johna Kerry'ego. Pracowałem przy kampanii wyborczej jako dyrektor regionalny.

Przed kilkoma dosłownie dniami zostałem dyrektorem kampanii wyborczej kandydata na stanowiska burmistrza Bostonu, Billa Walczaka, który ma polskie korzenie. Zresztą otrzymałem propozycję pracy w czterech innych sztabach wyborczych, jednak wybrałem kandydata z polskimi korzeniami.

Praca przy kampanii wyborczej zajmuje 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Telefony się urywają, nie można nadążyć z e-mailami. Robię 20 rzeczy jednocześnie, pot spływa ze mnie bezustannie. Ale to jest właśnie tryb życia, którego bym nigdy na nic innego nie zamienił.

Polityka to mój żywioł

Bycie odpowiedzialnym za całą kampanię wyborczą w tak dużym mieście jak Boston jest, jak do tej pory, moim największym wyzwaniem. Na każdym kroku utwierdzam się jednak, że bardzo dobrze sobie radzę i idę naprzód. Wydaje mi się, że bardzo szybko wyrobiłem sobie reputację w tej branży i zarówno konsultanci polityczni, jak i sami kandydaci na różne stanowiska mówią głośno, że jestem jednym z najlepszych, co mnie niebywale cieszy i motywuje do dalszej ciężkiej pracy.

Już jesienią bieżącego roku planuję przeprowadzić się do Waszyngtonu, co pozwoli wypłynąć mi na szerokie wody polityki. Chcę to zrobić, mając zawsze na pierwszym planie fakt, że jestem Polakiem i chciałbym widzieć większy wpływ diaspory polskiej w codziennym życiu amerykańskiej polityki.

Jest wiele sposobów, w jaki można mierzyć sukces. Wydaje mi się, że to, iż jestem bardzo często zapraszany do Białego Domu na spotkania dotyczące takich zagadnień jak np. reforma imigracyjna są dowodem na to, że już zostałem zauważony w waszyngtońskich kręgach.

Polska pomoc

Mówi się, że Polacy sobie nie pomagają. Ja mam inne doświadczenia. Jest wiele osób, którym zawdzięczam moje dotychczasowe osiągnięcia. Myślę, że ta pomoc i życzliwość, jaka została mi okazana, była spowodowana tym, że dla wielu osób symbolizuję nowe, przyszłe pokolenie Polonii w USA. To prowadzi mnie naprzód.

Całe życie przede mną i chciałbym, tak jak każdy, spróbować zrealizować wszystkie swoje marzenia. Największe z nich? Chciałbym kiedyś zostać Secretary of State, czyli odpowiednikiem polskiego ministra spraw zagranicznych.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki