Piknik po śmierci

2007-07-05 16:04

Maria Szabłowska: - W naszych rozmowach często wracamy do przeszłości, bo taka jest natura Super Wideoteki. Piosenki i mody mijają, zapomina się o dawnych gwiazdach...

Krzysztof Szewczyk: - A naszym obowiązkiem jest o nich przypominać.

Maria: - Pięć lat temu zmarła Łucja Prus. Myślałam dzisiaj o niej, słuchając płyty "Czułość", wydanej w rok po śmierci Łucji. Jej córka, Julia, z pomocą Polskiego Radia zrealizowała w ten sposób ostatnie marzenie mamy. Obiecała jej to przed śmiercią. Piosenki Łucji w ogóle się nie zestarzały - wręcz przeciwnie, stały się ponadczasowymi klasykami.

Krzysztof: - Miała wyjątkowy głos i wielką umiejętność doboru repertuaru. Chyba nigdy nie zaśpiewała czegoś banalnego i bez znaczenia.

Maria: - Może dlatego, że zaczynała w czasach wielkiego rozkwitu polskiej piosenki, działał Kabaret Starszych Panów, Agnieszka Osiecka, Jonasz Kofta i Wojciech Młynarski pisali swe pierwsze wielkie przeboje...

Krzysztof: - Po ukończeniu średniej szkoły muzycznej w Warszawie, zapisała się do Studia Piosenki Pagartu, którego opiekunami artystycznymi byli Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski. Po wielu latach w naszym programie mówiła, ile się nauczyła od Starszych Panów. Mówiła, że już wtedy zrozumiała, że piosenka nie może być o niczym i zaśpiewana byle jak. Piosenka powinna być małym skończonym dziełkiem, a czasami wręcz dziełem, zamkniętym w trzech, czterech minutach.

Maria: - Pamiętam, że oglądałam festiwal opolski z mamą u sąsiadów, bo nie miałyśmy jeszcze telewizora, kiedy Łucja zaśpiewała "Nic dwa razy się nie zdarza". Ta piosenka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Fantastyczna muzyka, aranż, jakiego nigdy przedtem nie słyszałam, i te słowa: "Nic dwa razy się nie zdarza i zapewne z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny...". Potem, gdy już byłam dziennikarką, sprawdziłam wszystko. To był 1965 rok, muzykę do wiersza Wisławy Szymborskiej skomponował i piosenkę zaaranżował Andrzej Mundkowski, a Łucja za jej wykonanie dostała nagrodę ministra kultury i sztuki.

Krzysztof: - Trzydzieści jeden lat później Szymborska dostała Nagrodę Nobla.

Maria: - Łucja rzeczywiście wiedziała, jak wybierać piosenki. Sami najwięksi dla niej pisali: Nahorny, Sławiński, Namysłowski, Wasowski, Osiecka, Kofta, Wołek, Młynarski... Każdą ze swoich piosenek chciała nam powiedzieć coś ważnego. Pamiętam, że kiedyś zapytałam ją "co tak naprawdę chcesz nam powiedzieć?". A Łucja na to: "chcę wam wyśpiewać, że życie jest piękne i trzeba korzystać z każdej jego chwili".

Rozmawiałyśmy kiedy była już chora, ale pełna nadziei na wyleczenie. Powiedziała, że jej ukochanym przebojem jest "Wonderful World" Louisa Armstronga i że gdyby nie udało jej się wygrać z chorobą, po jej śmierci mam zagrać to w radiu. Zgodnie z jej życzeniem ta piosenka zabrzmiała na pogrzebie, a potem w Programie I Polskiego Radia, kiedy żegnaliśmy Łucję. W swoim testamencie napisała też, żeby przyjaciele po jej śmierci spotkali się na pikniku na łące. Żeby nie było żadnej stypy.

Krzysztof: - Łucja była bardzo pogodną osobą. Pozytywnie nastawioną do życia. We wszystkim potrafiła znaleźć jakieś dobre strony.

Maria: - Jej córka Julia, która jest dziennikarką i pracuje w Studiu Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia, powiedziała, że mama tak kochała życie, że śmierć potraktowała jako naturalną i normalną jego część.

Krzysztof: - Bardzo kochała swój dom i ogród, w którym sadziła rododendrony i azalie. Zresztą ona i Ryszard Kozicz, jej mąż, byli takimi dobrymi duchami osiedla artystów na warszawskim Zaciszu. Tam mieszkali: Ala Majewska z Januszem Budzyńskim, Halina Frąckowiak, Jerzy i Uta Gnatowscy... Toczyło się ożywione życie towarzyskie.

Maria: - Maryla Rodowicz, której managerem był Rysio Kozicz...

Krzysztof: - To on wypromował Marylę w Rosji na początku lat 80., a raczej powinienem powiedzieć w Związku Radzieckim. Był tam królem.

Maria: - Maryla zawsze mówi o Łucji, że była świetną gospodynią, mistrzynią wielkich pieczeni, zwłaszcza baranich. Maryla przyjeżdżała do Koziczów z małym Jaśkiem, a potem także z małą Kasią, której Łucja była matką chrzestną.

Rodowicz mieszkała wtedy na Ursynowie i ogródek Łucji i Ryszarda wydawał jej się rajem. Kozicz przywiózł z Rosji dmuchany basenik, stawiało się go na trawie i dzieci kąpały się w nim. Łucja i Maryla miały wtedy wspólnego pediatrę, był nim bardzo szanowany dr Dizner, którego bały się wszystkie matki. On poważał jedynie Łucję, może dlatego, że śpiewała też muzykę poważną, a może dlatego, że tak dobrze gotowała. Do niej jedynej przychodził na obiady.

Krzysztof: - Alicja Majewska twierdzi, że Łucja robiła świetną rybę w galarecie. Kiedy Prus, Majewska, Połomski i Korcz przygotowywali kolędy, spotykali się u Łucji na próbach. W przerwach była ryba w galarecie i kalafior, który smakował jak żaden kalafior na świecie. Na przełomie stycznia i lutego 2002 roku, a więc kilka miesięcy przed śmiercią Łucji, dali kolędowy koncert live w pałacyku pod Poznaniem. Łucja miała jeszcze zaplanowany na 8 marca recital, ale choroba już jej na to nie pozwoliła.

Maria: - Zmarła 3 lipca 2002 roku. W jej ukochanym ogrodzie kwitło morze kwiatów.

ŁUCJA PRUS

Urodziła się 25 maja 1942 roku w Białymstoku. Ukończyła studia na wydziale wokalnym i wydziale piosenkarskim Średniej Szkoły Muzycznej w Warszawie. Pierwszych nagrań radiowych dokonała w 1963 roku. W 1965 roku piosenka "Nic dwa razy się nie zdarza" w jej interpretacji otrzymała jedną z głównych nagród na festiwalu w Opolu. W latach 1965-67 reprezentowała Polskę na międzynarodowych festiwalach w Sopocie. W 1970 zaśpiewała ze Skaldami "W żółtych płomieniach liści" - piosenkę, która do dziś jest jednym z jej największych przebojów. Inne to "Dookoła noc się stała", "Twój (Jej) portret", "Nie mam woli do zamęścia" i "Księżyc nad Kościeliskiem". Zmarła 3 lipca 2002 roku w Warszawie.

Podkoszulek z krótkim rękawkiem
T-SHIRT, CZYLI...

Bawełniana trykotowa koszulka z krótkimi rękawami, która po rozłożeniu zyskuje kształt litery T. Klasyczny T-shirt powinien być biały. Nowoczesny podkoszulek narodził się w 1932 roku w Stanach Zjednoczonych jako górna część stroju futbolowego. W związku z tym niektórzy twierdzą, że litera "t" w jego nazwie nie odnosi się do kształtu, lecz jest skrótem od "training shirt" ("koszulka treningowa"). W czasie II wojny światowej białe podkoszulki stanowiły już część obowiązkowego umundurowania armii Stanów Zjednoczonych.

Podkoszulek stał się oficjalną, wierzchnią (nie bieliźnianą) częścią garderoby dzięki aktorom amerykańskim. John Wayne, Marlon Brando i James Dean jako pierwsi odważyli się występować publicznie w samych tylko T-shirtach.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki