- Wróciłem z pracy, chciałem przepalować konia, ale go nigdzie nie było - relacjonuje właściciel 20-letniej klaczy. Zwierzę znaleziono kilkaset metrów dalej. Żądny przygód koń wszedł w pobliskie grzęzowisko, z którego nie mógł się wydostać. Przerażone zwierzę dosłownie tonęło w mokradle. Baśka z trudem łapała oddech. Jej pysk powoli zanurzał się w błocie.
Zlęknionemu zwierzęciu z odsieczą przybyli strażacy Ochotniczej Straży Pożarnej z Bobolic. Akcja ratunkowa trwała kilka godzin! Niestety, bohaterstwa strażaków nie powtórzył żaden z lokalnych wetrynarzy. Wycieńczona klacz potrzebowała natychmiastowej pomocy. Udzielił jej dopiero lekarz weterynarii z oddalonego od Bobolic o 40 km Białego Boru.
Zobacz: Jeszcze chwila, a pyton POŻARŁBY małego pieska! [STRASZNE WIDEO]
- Dał zwierzęciu kroplówki, obejrzał, powiedział jak mamy założyć pasy, by nie zrobić mu krzywdy i udało się przeciągnąć konia w bezpieczne miejsce - mówi Robert Galicki, prezes OSP Bobolice.
Problemy ze znalezieniem wetrynarza, chętnego do pomocy, wynikały z niejasności przepisów prawnych. Gminy muszą podpisać umowy na świadczenie uslug weterynaryjnych w nagłych przypadkach, jednak owe umowy nie precyzują, w jakich sytuacjach lekarz weterynarii jest zobowiązany pomóc zwierzęciu.
Na szczeście w przyapdku Baśki kulawe przepisy nie doprowadziły do tragedii.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail