Dramatyczne relacje dziennikarzy z Katynia: "Tak nie wozi się żywych ludzi"

2010-04-12 19:31

Gdy rozbił się prezydencki samolot Tu-154M, na cmentarzu w Katyniu, gdzie miały się odbyć uroczyste obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, wiele osób, w tym dziennikarze, czekało już na prezydenta i polską delegację. Stali się świadkami największej katastrofy w dziejach Polski.

Dziennikarze wylecieli z Warszawy w sobotę o godz. 5.30. Przed startem musieli jednak zmienić samolot Jak-40 na inny. Ale z lądowaniem na lotnisku pod Smoleńskiem nie było problemu, udało się za pierwszym podejściem, choć była mgła.

Zanim doszło do katastrofy, nad płytą lotniska pojawił się jeszcze jeden samolot. - Gdy nasza maszyna odkołowała, z chmur wynurzył się Ił-76 z oddziałem Federalnej Służby Ochrony, który miał obsługiwać ceremonię w Katyniu - opowiada Jan Mróz z TVN24 w rozmowie z Presserwisem.


Ił-76 miał już problemy z lądowaniem. - Bujnęło go na prawe skrzydło. O mało nie rąbnął. Skrzydło przeszło dwa-trzy metry nad płytą lotniska. Samolot poderwał się w ostatniej chwili. Wyglądało to bardzo dramatycznie. Piloci naszego jaka byli przerażeni. Rosyjski samolot zrezygnował i odleciał do Moskwy - relacjonuje Mróz.

- To był większy samolot, inni piloci. Patrząc na kłopoty iła, nie pomyślałem, że skoro nie może wylądować, coś musi być nie tak z warunkami pogodowymi; że nam też mogło się nie udać. Tym bardziej nie pomyślałem, że coś jeszcze może się stać - powiedział Paweł Świąder z RMF FM, który początkowo miał lecieć prezydenckim samolotem, ale przesunięto go do samolotu z dziennikarzami.

Kolejną maszyną, która pojawiła się nad smoleńskim lotniskiem, był Tu-154M z parą prezydencką i polską delegacją na pokładzie.

- O tym, że z polskim samolotem "stało się coś złego", dowiedziałem się kilka minut po katastrofie, która nastąpiła o 8.56 (10.56 czasu miejscowego). Byłem wtedy przed Polskim Cmentarzem Wojennym w Katyniu [...]. Informacja o kłopotach na oddalonym o kilkanaście kilometrów wojskowym lotnisku w Smoleńsku pochodziła od stojącego opodal zdezorientowanego dyplomaty. Otrzymał ją przez telefon, ale połączenie było bardzo złe. Nie wiedział "nic na pewno" - relacjonuje Piotr Zychowicz z "Rzeczpospolitej".

W drodze na lotnisko Zychowicz i dziennikarze innych stacji dostali telefoniczną informację, że "z samolotu nie ma co zbierać". - Wydawało się to absurdalne, niemożliwe - wspomina dziennikarz "Rz".


- "Była katastrofa, nikt nie przeżył" - rzucił nam blady jak płótno Polak, prawdopodobnie pracownik ambasady. Obok stały trzy autokary. Miały zabrać pasażerów Tu-154M [...] Po chwili z pasa startowego zaczęła zjeżdżać kawalkada karetek. Pięć, może sześć. Jechały powoli, bez włączonych sygnałów. Tak nie wozi się żywych ludzi" - opisuje.

Z lotniska dziennikarze pojechali na miejsce katastrofy.

- Gdy przybyliśmy na miejsce katastrofy, z pola na tyłach niewielkiego komisu samochodowego widać było strażaków z gumowymi wężami. Pożar niewielki, w kilku miejscach tliły się jeszcze kępy trawy. Można było dostrzec niewielki brzozowy lasek, a w nim rozerwane kawałki maszyny.


Milicjanci i fukncjonariusze rosyjskich oddziałów specjalnych milicji nie dopuścili jednak polskich dziennikarzy do wraku samolotu, doszło nawet do szarpaniny.

- Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem. - Miałem być na pokładzie tego samolotu - rzucił ktoś. - Jezus Maria - mówili inni - relacjonuje Zychowicz.

Sławomir Wiśniewski, montażysta TVP, w momencie katastrofy znajdował się w położonym obok lotniska hotelu Nowyj. - Usłyszałem huk silników i wyjrzałem na zewnątrz, żeby zobaczyć, jak samolot podchodzi do lądowania. To był rządowy tupolew w biało- czerwonych barwach. Na ogonie szachownica, czerwony pas na białym tle. Zdziwiło mnie jednak, że maszyna jest pochylona o 40 stopni. Nagle jednym skrzydłem zaryła w ziemię. Huk, eksplozja i pożar. Rozbiła się.

Równie dramatyczna jest relacja Jacka Sasina, ministra w Kancelarii Prezydenta, który do Katynia przybył celowo godzinę przed delegacją z prezydentem, aby dopilnować szczegółów uroczystości.

- Będąc na cmentarzu najpierw dostałem informację, że samolot nie wyląduje, że samolot będzie leciał na inne lotnisko i w tym momencie zobaczyłem pana z protokołu dyplomatycznego, który był na miejscu, który odebrał telefon i zaczął krzyczeć do słuchawki "to niemożliwe" - opowiadał Sasin w RMF FM.

- Ludzie jeszcze nie wiedzieli tego, co się stało. Ja podchodzę do tego człowieka z protokołu, mówię "dlaczego pan tak się denerwuje, przecież za chwilę przyjadą, wylądują gdzie indziej, to nie jest tak znowu duży problem. On mówi "panie ministrze, ja w to nie wierzę. Dostałem informację, że samolot się rozbił" - mówił Sasin.

Gdy Sasin dojechał na lotnisko i wysiadł z samochodu, zobaczył rosyjskiego oficera. - Biegnie funkcjonariusz rosyjski, umundurowany, pytamy go "co się stało?", a on krzyczy do nas "wsie pagibli".

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki