Komorowski: Jestem politykiem spełnionym

2008-11-02 10:35

Za tydzień minie rok, odkąd Bronisław Komorowski jest marszałkiem Sejmu.

"Super Express": - Panie marszałku, już prawie rok sprawuje pan urząd. Czy wzoruje się pan na jakimś słynnym poprzedniku w swojej pracy?

Bronisław Komorowski: - Nie. Jeśli mowa o wzorcach, przychodzi mi na myśl jeden - Piłsudski. Ale on się średnio kojarzy z parlamentaryzmem. Jestem z wykształcenia historykiem, więc sporo wiem w kwestii marszałków i jakoś ich sobie na własny użytek oceniam. Nie jestem zapatrzony w jakiś wzorzec, ale takie nazwiska, jak Wojciech Trąmpczyński czy Stanisław Car niewątpliwie stanowią dla mnie punkt odniesienia.

- A wcześniejsi?

- O, to były czasy zupełnie inne... Te na pewno wywołują we mnie jakieś ciągoty. Sejm okresu I Rzeczpospolitej czy Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Sejm szlachecki procedował wedle dwóch reguł. Pierwszą była zasada ucierania poglądów. To mi się bardzo podoba. Ucieranie polegało na szukaniu pełnej zgody. Taka zresztą była istota liberum veto. W Polsce to się źle kojarzy, ale liberum veto jest w zasadzie rzeczą piękną, bo oznacza konieczność uzyskania jednomyślności. Taka sama zasada dziś funkcjonuje w ramach Unii Europejskiej, bo głos przeciwny jednego kraju uniemożliwia podjęcie jakiejkolwiek decyzji.

- Pan jest zwolennikiem liberum veto?

- Nie, nie liberum veto, ale właśnie ucierania. I zasady szukania jednomyślności. Ale warto pamiętać, że w warunkach polskich tej pięknej idei ucierania towarzyszyła druga część procedury sejmowej, nazywana bigosowaniem. Jak się już nie udało utrzeć, to tych, co się sprzeciwiali, brano na szable.

- Z perspektywy historycznej nasz Sejm jest w takim razie bardzo spokojny.

- Trzeba patrzeć zawsze z perspektywy historycznej oraz geograficznej - innych krajów. My mamy bardzo długie tradycje parlamentaryzmu. Z tego powinniśmy być dumni i to "sprzedawać" za granicą. Kiedy się Amerykaninowi mówi, że początki polskiego parlamentaryzmu to XVI w., to ten rozdziawia usta ze zdumienia. Jest przekonany, że to my uczyliśmy się demokracji od Ameryki. Jeśli chodzi natomiast o obyczaje, nie ma u nas tak gorszących scen, jak oblewanie się wodą, bicie, popychanie, awantura na sali itd.

- Awantury bywają...

- Ale to awanturki w porównaniu z tym, co dzieje się gdzie indziej... Nie znaczy to jednak, że nie należy mówić o słabych stronach polskiego parlamentaryzmu.

- A jakie to strony?

- W moim przekonaniu słabą stroną są ludzie. My nie mamy jeszcze ścieżek karier politycznych, które by były jednocześnie sposobem na weryfikację na różnych poziomach osób, które dostają się do tej najwyższej polityki.

- Samoobrony już nie ma...

- To bardzo dobrze. To dobrze świadczy o polskich wyborcach. Ale ja mówię o czymś innym. W Niemczech na przykład nie ma możliwości zrobienia kariery politycznej, jeśli nie rozpoczynało się jej bardzo wcześnie na poziomie organizacji młodzieżowych, stowarzyszeń fundacji, gazetek szkolnych, później fundacji krajowych itd. Dopiero przez te szczeble przechodzi się do wielkiej polityki. W warunkach polskich dominującą grupą karier są kariery z notatnika prezesa. Partia jest jedynym weryfikatorem...

- A gdzie jest najwięcej przypadkowych ludzi?

- Ja myślę, że powinienem unikać ocen, które by stawiały w złym świetle jakąkolwiek partię polityczną. Ale są już na przykład partie, w których ścieżką kariery są samorządy. To jest dobre i to się zaczyna sprawdzać...

- Chodzi o takie kariery jak Rafała Dutkiewicza, tak?

- No, akurat on jeszcze wielkiej kariery politycznej nie zrobił i specjalnie tego nic nie zapowiada. To zresztą ciekawe zjawisko, że bycie dobrym prezydentem miasta często jest bardziej atrakcyjne, niż bycie politykiem sceny krajowej.

- Na początku powiedział pan, być może nieprzypadkowo, o marszałku Piłsudskim. On dążył do konsolidacji władzy. A jeden z tygodników umieścił pana na trzecim miejscu wśród polityków najbardziej żądnych władzy. Czy marszałek Sejmu może sobie w Polsce porządzić?

- Pochwalę się teraz. Jestem wdzięczny losowi, że nigdy nie robiłem kariery brojlera politycznego. Brojler to jest taki kurczak, który rośnie szybko, w związku z tym jest cienki w nogach i mało zdrowy. Moja kariera przebiegała w sposób zarówno bardzo ciekawy, jak i systematyczny. A jeśli chodzi o żądzę władzy - ja jestem politykiem spełnionym. Osiągnięcie poziomu marszałka Sejmu nie jest typowe i częste. Na miejscu, w którym postawił mnie los, robię swoje i wykonuję zadania, które do mnie należą, niekoniecznie myśląc o dalszej karierze. Bo wiem, że jeżeli jest się coś wartym, to demokracja się o człowieka upomni.

- To ten ranking jest fałszywy?

- Nie wiem. Chcielibyście mnie widzieć na pierwszym miejscu czy na ostatnim? Ja swoje zrobiłem. Byłem i we władzy wykonawczej i ustawodawczej. Mam z tego powodu satysfakcję. Ale dziękuję za trzecie miejsce w rankingu żądnych władzy polityków.

- Był pan ministrem, ale teraz jest pan dużo dalej. Jest pan szefem parlamentu. Nie marzy pan o czymś wyżej? Premierostwie, prezydenturze...

- Jeszcze raz powtórzę, że czuję się politykiem spełnionym. Polityk spełniony to taki, który się nie rwie za wszelką cenę do władzy.

- Ale chcielibyśmy jednak drążyć kwestię ambicji.

- Ambicje osobiste nie są najważniejsze. Tak zostałem wychowany w domu i przez harcerstwo. Żeby być przywódcą, trzeba być przywódcą serc, a nie tylko mieć ambicje. W polskiej polityce rzeczą złą jest wewnętrzna tendencja do anarchizowania życia publicznego. Nie tylko w Sejmie, też w partii. Niestety nie ma demokracji życia bez partii. A tu trzeba mieć zdolność pracy zespołowej i pracy na lidera. Bo lider zapewnia zarówno sukces formacji, jak i możliwość realizacji programu jej wszystkich członków. Wiarygodność polityczną i pewną przyzwoitość potwierdza się przez zdolność pracy zespołowej i pracy na lidera. Więc nie namówią mnie państwo na żadne deklaracje związane z dalszą moją karierą polityczną.

- Pan mógłby być takim liderem...

- Liderem jest dzisiaj Donald Tusk. Trzeba pracować na niego, bo pracuje się wtedy na szanse realizacji programu Platformy Obywatelskiej.

- Ale hipotetycznie - wolałby pan być prezydentem czy premierem?

- Ja uważam, że tak stawianych pytań nie należy traktować serio. Politycy nie powinni wybierać sobie kariery: albo to, albo to. Bo to polityków wybiera naród. Nie myśląc o sobie, powiem jedno - marzy mi się, aby w Polsce prezydentem został ktoś, kto serio potraktuje ustrojowe zadanie prezydenta, jakim jest łączenie narodu i ojcowanie temu narodowi. Taka jest konstytucyjna rola prezydenta. Powinien być prezydentem wszystkich Polaków. Powinien moderować i łagodzić spory, a nie podkreślać różnice. Zawsze marzyłem, aby prezydent nie musiał przepraszać za przeszłość. Zrobił to bardzo ładnie - za to go cenię - Aleksander Kwaśniewski. Chciałbym też, aby następny prezydent Polski chciał, umiał i miał moralną podstawę do powiedzenia: wybaczam. Żeby był to ktoś o przyzwoitym życiorysie solidarnościowym, który miałby w sobie gotowość zabliźniania ran przeszłości i wyznaczania celów na przyszłość. I taka jest moja wizja prezydenta. Jestem na nią w stanie pracować w każdym miejscu.

- A czego Lechowi Kaczyńskiemu brakuje, żeby być prezydentem wszystkich Polaków? On chce być prezydentem wszystkich...

- Ja w to wierzę. Ale on nie potrafi. Bo wbrew swoim poglądom, jest zbyt często bratem własnego brata i liderem jego środowiska politycznego. To jest silniejsze. Lech Kaczyński, jakiego znałem, jest człowiekiem otwartych poglądów. Miał szansę spełnić moją wizję, ale z niej nie skorzystał.

- A czy jakąś ustawą da się przeciąć konflikt między premierem i prezydentem dotyczący reprezentowania nas za granicą?

- Przeciąć się nie da, ale można ograniczyć obszar konfliktu albo obszar swobody interpretacyjnej konstytucji.

- Ustawą?

- Konstytucja jest w zasadzie w tym miejscu dosyć czytelna, bo mówi o tym, że to rząd prowadzi politykę zagraniczną, a prezydent tylko współdziała. Jest to jednoznaczne wskazanie, że siłą sprawczą jest rząd. Nieporozumienia można rozwiązać według mnie, ograniczając swobodę interpretacji konstytucji przez zapis w ustawie, na przykład taki, że rząd jest zobowiązany do informowania prezydenta i przedstawiania mu instrukcji.

- Czyli ustawa jest potrzebna?

- Tak. Według mnie w ustawę koordynacyjną o zasadach prowadzenia polityki europejskiej z 2004 roku można wpisać jednoznacznie uprawnienia rządu do przekazywania prezydentowi informacji, jak i instrukcji. Ja sam miałem bardzo ciekawe doświadczenie podczas wizyty hiszpańskiego następcy tronu w Polsce. On - konserwatysta, przyjechał tu wraz z ministrem spraw zagranicznych skrajnie lewicowego rządu. I rozmowa wyglądała tak: minister zwracał się do przyszłego króla z niesamowitą referencją, a monarcha, jeśli padało pytanie, na które nie był w stanie odpowiedzieć w 100 procentach, zerkał na kartkę, którą dostawał od ministra. Tam było napisane, co wolno mu powiedzieć. Zerkał z dużym wdziękiem, jednocześnie tego nie ukrywając.

- To Lech Kaczyński powinien dostawać takie karteczki w Brukseli?

- W moim przekonaniu powinien dostawać i informacje, i instrukcje.

- Kto pracuje nad ustawą, która by to uregulowała?

- Pracują nad tym prawnicy, do których się zwróciłem. Jak skończą, przedstawię ją do opinii zarówno rządowi, jak i prezydentowi. Być może ktoś będzie miał lepszy pomysł. Również konstytucję można by zmienić. Brakuje tam moim zdaniem jednego działu - Polska w Unii Europejskiej, gdzie można by zapisać dużo rzeczy. No, ale zmienić konstytucję jest trudno.

- Jak szybko możemy się spodziewać projektu. W grudniu następny szczyt...

- Proces legislacyjny musi trwać. Prawnicy pracują. Więc w tej chwili realna jest deklaracja premiera, że ustąpi i na szczyt niech jedzie prezydent, trochę na własne ryzyko, dysponując własnymi urzędnikami.

- Panie marszałku, przez ostatni rok niewiele się w Sejmie działo w sprawie emerytów. Nie ma ustaw, które chociaż trochę ulżyłyby ich losowi. Czy Sejm nie powinien o nich pomyśleć?

- Ja uważam, że nie należy dopieszczać emerytów, tylko rozwiązywać ich problemy. Do głaskania jest zawsze wielu chętnych. Ale proszę pamiętać, że trzeba wziąć byka za rogi. Polsce jest potrzebna głęboka refleksja nad tym, co się dzieje obecnie w polskim i światowych systemach emerytalnych i zastanowić się, co zrobić, żeby perspektywy były trochę lepsze. Polsce grozi katastrofa tego systemu. Wszyscy o tym wiedzą, tylko wszyscy się boją. Pierwszy rząd Donalda Tuska próbuje się tego podjąć, ruszając temat emerytur pomostowych.

- Ale nam chodzi o ludzi, którzy już dziś są na emeryturach - nie mają pieniędzy, walczą na co dzień z drożyzną...

- Żeby mogły wzrosnąć emerytury w Polsce, musi nastąpić zasadnicza zmiana systemu. Wszyscy wiemy doskonale, że w Polsce rośnie lawinowo liczba emerytów, a zmniejsza się lawinowo liczba osób pracujących, z których pracy wypłacane są emerytury. Dopóki się to nie zmieni, możemy między bajki włożyć marzenia o poprawie warunków życia emerytów.

- Dlaczego przepadają takie projekty, jak projekt PiS o dodatkach dla najuboższych emerytów?

- Pytanie, czemu PiS nie wprowadził tych dodatków, kiedy rządził. Jak my przestaniemy rządzić, też możemy zgłaszać tysiąc pomysłów za pieniądze, których nie ma. Platforma zgłosiła i przeprowadziła zwolnienie emerytów z opłat abonamentowych. To jest konkret.

- Ile to jest? 18 zł miesięcznie?

- W skali roku to już jest 200 zł... Pomysły na wydanie pieniędzy, których nie ma, można wytrząsać z rękawa w wielkich ilościach. Ale według mnie bez reformy systemu emerytalnego wszystko będzie pozoranctwem.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki