Rozgoniłem wiejską zabawę

2009-08-31 7:00

W dzieciństwie chciał zostać marynarzem, w młodości musiał sprzątać korytarze w wojsku, bo szefowi kompanii nie podobały się jego... okulary. Tylko w "Super Expressie" poznacie kulisy życiorysu dowódcy wojsk lądowych gen. Waldemara Skrzypczaka (53 l.), który rozstał się z polską armią.

Przeczytajcie, kim naprawdę jest człowiek, który odważył się skrytykować MON za to, że nasi żołnierze nie mają odpowiedniego sprzętu na misjach i poświęcił błyskotliwą karierę, by zwrócić uwagę na problemy polskiej armii.

Pochodzę z rodziny o długich tradycjach wojskowych. Mój pradziadek, dziadek i ojciec służyli w armii. Edukację, jakżeby inaczej, również miałem wojskową. W Kołobrzegu chodziłem do przedszkola wojskowego, a później do szkoły podstawowej. A po ogólniaku poszedłem do pancernej szkoły do Poznania. Wcześniej marzyło mi się, by służyć na łodzi podwodnej i zostać marynarzem. Kiedy poszedłem na komisję lekarską, usłyszałem jednak, że do podwodniaków nie przyjmują... w okularach.

Czemu wybrałem wojska pancerne? Wtedy wszyscy młodzi ludzie byli pod wrażeniem serialu "Czterej pancerni i pies". Jak się później okazało, na kompanii byłem jedynym okularnikiem. Doprowadzałem tym do furii mojego szefa, który uważał, że psuję wizerunek całej kompanii. W "nagrodę" obarczał mnie dodatkowymi pracami porządkowymi. Kiedy inni na pierwszym roku wychodzili na przepustki, ja dostawałem kubeł oraz szmatę i zasuwałem po korytarzach.

Szkołę pancerną ze specjalizacją dowódcy ukończyłem w 1980 r. z czwartym wynikiem. Byłbym pewnie wyżej, gdyby nie pewien incydent. Na czwartym roku zdarzyło mi się wraz z kolegami porządnie narozrabiać. Wszystko działo się na wiejskiej zabawie, obok poligonu w Biedrusku.

Kiedy wchodziliśmy do remizy, od razu budziliśmy zainteresowanie dziewczyn i zawiść męskiej części sali. Mój kolega dał się sprowokować i uderzył jednego tak, że aż się odwinął. No i się zaczęło. Oni mieli przewagę liczebną, więc musieliśmy przygotować strategię. Zabarykadowaliśmy się w jednym z pokoi w remizie i walczyliśmy mężnie. Jak? Uchylaliśmy drzwi i wciągaliśmy do sali po dwóch, trzech. Tam w dziewięciu spuszczaliśmy im szybki łomot i wyrzucaliśmy z powrotem na korytarz. To rozwścieczyło miejscowych, którzy w sporej liczbie ruszyli na nas.

Byliśmy młodzi i wysportowani i przy takiej taktyce młodzież ze wsi nie mogła się z nami równać. I mimo że ściągnęli ze wsi posiłki, to nie zabezpieczyli "tyłów". Dzięki temu mogliśmy wycofać się z remizy przez małe okienko. Kiedy opłotkami wracaliśmy do siebie, przy przejściu kolejowym wpadliśmy na dowódcę kompanii, który nas już szukał. Ale ponieważ było ciemno, to na widok dowódcy każdy dał w długą. Poszliśmy w rozproszenie. Ja z kolegą pobiegliśmy za domek dróżnika i przesadziliśmy murek, który był obok. Okazało się to fatalnym wyborem. Po drugiej stronie była gnojówka. Więc zamiast do łóżek, poszliśmy szukać rzeki, żeby zmyć z siebie i mundurów ten cały smród. Mimo sporej awantury, która miała miejsce później, wszyscy otrzymali promocję. Po szkole trafiłem do Słupska, do pułku czołgów ósmej dywizji, gdzie zostałem dowódcą plutonu. Miałem przełożonego, który mawiał, że raz do roku ma prawo odstrzelić jednego dowódcę. Strzelił kiedyś do mnie z pistoletu sygnałowego. Pamiętam do dziś widok lecącego w moją stronę pocisku. Całe szczęście, zdążyłem uskoczyć, bo różnie mogłoby się to skończyć. Ot, takie to było wojskowe poczucie humoru.

JUTRO: Jak zostałem generałem

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki