Okropna historia

Runęli z mostu wprost do jeziora. Życie straciło 30 osób, w tym ojciec znanego boksera

To była największa katastrofa autobusowa w powojennej Polsce. Dwa autobusy runęły w wąwóz Wilczy Jar, jechali nimi górnicy do kopalni Brzeszcze, Ziemowit i Mysłowice. Kierowca zdążył tylko krzyknąć: "Ludzie, ratujcie się!". Zabici leżeli jeden na drugim, bo nie było miejsca. Najmłodsza ofiara miała tylko 18 lat, najstarsza 48 lat.

Katastrofa w Wilczym Jarze. Autobusy z górnikami runęły do Jeziora Żywieckiego

W latach 70 ubiegłego wieku, górnicy z Beskidu Żywieckiego byli dowożeni do pracy na kopalni autobusami PKS-u. Jednym ze szlaków dowozowych wówczas był odcinek pomiędzy Żywcem, a Międzybrodziem Żywieckim. By pokonać ten odcinek, autobusy z górnikami musiały pokonać most na Wilczym Jarze. Tamtego dnia, 15 listopada 1978 roku, autobus przyjechał po górników 40 minut spóźniony. Kierowca się spieszył, jechał szybko. Była   godzina 4:50, ciemny i zimny poranek. Termometry wskazywały kilka stopni poniżej zera. W stronę wąwozu Wilczy Jar jadą dwa autobusy wiozące górników do kopalni Brzeszcze, Ziemowit i Mysłowice.

Kierowca natrafił na pułapkę na moście, autobus wpadł poślizg i runął 18 metrów w dół wprost do Jeziora Żywieckiego. Kilkanaście minut później dokładnie to samo spotkało drugi autobus. Spadł 3 metry obok pierwszego.

- Spałem w autobusie. Jak weszliśmy w zakręt, czuć było, że próbuje hamować, ale bez efektu. Kierowca odwrócił się i zawołał: "Ludzie, ratujcie się". Zdążyłem się chwycić przed sobą rurki siedzenia. Cały autobus runął. Wydawało się, że ten autobus spada bardzo długo. Pamiętam te emocje, jak się leciało... później tylko uderzenie, straciłem przytomność - wspominał moment katastrofy górnik wówczas KWK Brzeszcze, Janusz Kinek, w reportażu TVP Historia.

Wisieli głowami w dół, ruszali się. "Podnosiłem ich, patrzyłem. Utopili się"

Akcją ratunkową kierował strażak kpt. Czesław Pruski. Zabitych, których wyciągano z wody układano jeden na drugim, bo nie było miejsca.

30 ofiar w dwóch autobusach. (…) Poszedłem na rekonesans; wszedłem do jednego autobusu. (…) Było ciemno. Miałem latarkę. Widziałem, że ci ludzie się ruszają. Głowy mieli w dół i się ruszali. Podnosiłem ich, patrzyłem, a oni mieli przy ustach takie "grzybki". Wiedziałem już z innych akcji, że ten człowiek nie żyje. Utopił się. Wyciągaliśmy ich. To straszne przeżycie. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… Kolejni. O godz. 6. było ich już 19 – wspominał po latach.

W katastrofie autobusów zginęło 27 górników, a także wdowa po zmarłym dwa tygodnie wcześniej górniku z kopalni Brzeszcze, oraz dwóch kierowców Józef Adamek, ojciec pięściarza Tomasza Adamka i Bolesław Zoń. Najmłodsza ofiara miała tylko 18 lat, najstarsza 48. Katastrofę w Oczkowie przeżyło zaledwie 9 osób.

Za oficjalną przyczynę wypadku prokuratorzy z Bielska-Białej uznali błąd kierowców, którzy nie zachowali ostrożności i nie dostosowali prędkości do warunków na śliskiej szosie. Historyk Paweł Zyzak, autor książki "Tajemnica Wilczego Jaru", uważa jednak, że śledztwo było prowadzone tak, by niczego nie wyjaśnić. Zwrócił uwagę na krążącą wówczas plotkę, że świadkowie widzieli na moście milicyjny samochód. To on miał doprowadzić do wypadku.

Sonda
Czy górnik to najbardziej niebezpieczny zawód w Polsce?

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki