Moja żona umarła, bo pogotowie nie dojechało

2010-05-29 2:30

To była najdłuższa chwila w jego życiu. Żona pana Pawła Bożyka, Anna, umierała na jego rękach. Sekundy dłużyły się niczym godziny, a wezwane pogotowie wciąż nie przyjeżdżało... Karetka z zespołem reanimacyjnym zjawiła się dopiero po... 63 minutach. Na pomoc było już za późno, pani Anna skonała w ramionach ratującego ją męża.

W rodzinie państwa Bożyków wszystko zaczęło się układać doskonale. Anna właśnie dowiedziała się, że jest całkowicie wyleczona z raka płuc. Nikt wtedy nie przypuszczał, że śmierć znów stanie u ich drzwi.

9 lutego kobieta dostała ataku serca. Pan Paweł wezwał karetkę i w międzyczasie reanimował konającą żonę. Zespół ratowników zjawił się po ponad godzinie od wezwania. Lekarz, który przyjechał na miejsce, mógł już tylko stwierdzić zgon. - Żona odeszła spokojna i piękna jak zawsze. Była dla mnie całym światem - opowiada o dramatycznych chwilach pan Paweł.

Co się stało, że karetka jechała 63 minuty do umierającej pacjentki? Okazuje się, że "erka" czekała z zespołem ratowników medycznych na wezwanie w oddalonej o zaledwie 3 kilometry stacji pogotowia. Błąd popełniła dyspozytorka, która uznała, że do tego przypadku potrzebny jest zespół z lekarzem, ale na specjalistę trzeba było czekać. - To była bezsensowna śmierć. Wystarczyło przecież przysłać samych ratowników, bez lekarza, przecież oni wiedzą, jak reanimować ludzi. Przez to zaniedbanie straciłem ukochaną żonę - z trudem powstrzymując łzy, wyznaje pan Paweł.

Co na to pogotowie? - Z naszej strony możemy tylko przeprosić. Dyspozytorka została już zwolniona z pracy - przyznaje dr Marek Niemirski ze stołecznego pogotowia.

Dla pana Pawła ta decyzja szefów dyspozytorki nie jest wystarczająca. - Dla mnie ważne jest to, żeby nikt już w taki głupi sposób nie umarł. Dlatego postanowiłem założyć fundację, która będzie takie sprawy monitorować - zapowiada.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki