- Właśnie wyemitowany został 4000. odcinek „Na Wspólnej”. Ta imponująca liczba robi na panu wrażenie?
- Przyznam, że rzeczywiście wzbudza to spore emocje, bo kiedy zaczynaliśmy, nikt z nas nie przypuszczał, że okaże się to tak długa historia! Nastawialiśmy się najwyżej na kilka sezonów, a okazało się, że tworzymy ten serial już od ponad 22 lat, czyli niemal całe moje życie zawodowe. Nigdy nie sądziłem, że moja droga zawodowa się tak potoczy.
- Czy po tylu latach przychodzi się już na plan takie produkcji jak do drugiego domu?
- Właściwie tak. Kiedy się przez tak długi czas wciela w graną przez siebie postać, to można się wręcz poczuć, jakby się miało dwa życia. My się z sporą częścią ekipy znamy jak łyse konie. Ona się zresztą w dużym stopniu nie zmieniła się od początku zdjęć. To najlepiej świadczy o tym, jaka panuje u nas atmosfera. Przez te wszystkie lata przegadaliśmy wiele godzin, wiemy, co się dzieje w naszym prywatnym życiu itd. Na co dzień się oczywiście nie myśli o tym upływie lat, ale nie ukrywam, że gdy nagrywaliśmy 4000. odcinek, to naprawdę się wzruszyłem.
- Jak z dzisiejszej perspektywy pochodzi pan do początków serialu i swoich pierwszych scen?
- Z pewnym rozbawieniem (śmiech). Te archiwalne odcinki to w jakimś sensie taka kronika mojej pracy i aktorskiej drogi, którą przeszedłem. Trudno mi się nie uśmiechnąć, gdy widzę siebie w tych pierwszych odcinkach, bo z tymi bokobrodami wyglądałem wtedy trochę jak Leoncio z „Niewolnicy Isaury”, niczym rasowy amant (śmiech), ale też musiałem wtedy grać „tego złego”. Pamiętam, jak w jednej z pierwszych scen w magazynie z chcieliśmy opchnąć z bandytami jakieś kasety i płyty CD. Dziś już się z nich nie korzysta, co też pokazuje, jak bardzo świat zdążył się zmienić. Ludzie zresztą w tej mój łobuzerski wizerunek wierzyli, szczególnie na początku. Zdarzało się, że mnie nawet wyzywali, choćby w autobusie. To się zresztą też przekładało na inne moje zajęcia zawodowe. Kiedy publiczność przychodziła na moje spektakle czy koncerty, niektórzy mówili mi, że są zaskoczeni, bo ze względu na rolę w „Na Wspólnej” uważali mnie za nieprzyjemnego człowieka, a okazywało się, że prywatnie jestem zupełnie inny niż w telewizji.
- Rola Michała Brzozowskiego przyszła do pana na początku aktorskiej drogi. Był pan wtedy przygotowany, że z dnia na dzień stanie się pan tak rozpoznawalny?
- Zupełnie nie! Tym bardziej, że tak naprawdę dołączyłem do reszty ekipy serialu w ostatniej chwili. Stoi zresztą za tym ciekawa historia. Stacja przez kilka miesięcy przygotowywała się do rozpoczęcia zdjęć, były liczne castingi na poszczególne role, zestawiano różnych aktorów, żeby zobaczyć jak to wszystko finalnie zagra itd. Wiedząc o tym, zagaiłem w mojej agencji aktorskiej, że powstaje taki serial i kompletują obsadę, ale usłyszałem wtedy, że owszem, agencja mnie proponowała, ale produkcja nie jest zainteresowana. I pamiętam, jak dziś, że telefon z zaproszeniem na casting dostałem dwa dni przed pierwszym spotkaniem na planie. Akurat grałem wtedy w „Kopciuszku” w Teatrze Komedia. Gdy siedziałem w kostiumie, zapytano mnie, czy jeszcze tego samego dnia nie przyszedłbym na przesłuchanie. Zgodziłem się, ale miałem poczucie, że to najgorszy cating w moim życiu (śmiech) – nie było żadnego aktora, z którym mogłem zagrać scenę, wszystko było improwizowane i na ostatnią chwilę. Kilka godzin później poproszono, żebym przyszedł nazajutrz na pierwsze spotkanie obsady. Tak szybko więc wszystko się potoczyło, że nawet nie zdążyłem właściwie zarejestrować, że walczę o rolę Michała, (śmiech).
- Jak się gra postać, którą po tylu lach zna się już tak dobrze?
- Mam już coś takiego, że Michał budzi się we mnie dosłownie na pstryknięcie palca. Prywatnie jestem kompletnie inną osobą, ale gdy wchodzę na plan, po tylu latach po prostu włącza mi się to drugie „ja”. Znam już Brzozowskiego na wylot, wiem, jak w danym momencie zareaguje, jak mam go zagrać. Czasami, gdy na planie pojawia się nowy reżyser i mówi, że chciałby, żeby mój bohater zachował się tak, jak wiem, że pewnie by się nie zachował, to tłumaczę wtedy otwarcie, że mi to zgrzyta, bo wcielam się w tą postać od lat i wiem, że w danej sytuacji postąpiłby inaczej. Po prostu wiem dobrze, co jest w jego stylu, a co nie.
- Na przestrzeni 4000. odcinków Michał zdążył przejść niejedną dużą przemianę. Jak pan ocenia jego drogę z perspektywy kogoś, kto towarzyszy mu od początku?
- Myślę, że dzięki tej postaci zagrałem już chyba prawie wszystko, co aktor może zagrać (śmiech). Na tym etapie już żadnego wyzwania zawodowego się nie boję! Rzeczywiście Michał bardzo się zmieniał i naprawdę dużo razem przeżyliśmy. Na pewno najbardziej utkwiły mi w pamięci te wątki dramatyczne, jak choćby ten, kiedy Michał wpadł w szpony hazardu, czy kiedy porwano mu syna. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się, jak silnie przeżyję śmierć serialowej Kingi. Tak bardzo byliśmy zżyci z Iloną Wrońską, która się w nią wcielała, że w scenie, że kiedy Michał dowiaduje się o odnalezieniu ciała żony, właściwie nie musiałem grać. Bardzo mocny był też wątek, w którym Mirosław Baka grał człowieka, który znęcał się nad Michałem i jego kolegami w domu dziecka, a po latach pojawił się w otoczeniu Brzozowskiego. Niemal zakończyło się to wtedy tragedią. Trudne były też sceny, kiedy Michał dowiaduje się, że być może jest śmiertelnie chory i rozważa odebranie sobie życia, zresztą nie tylko ze względu na ładunek emocjonalny, bo kręciliśmy je na rozpoczętej budowie, dość dużej wysokości, a do tego przy kiepskiej pogodzie. Pamiętam, że naprawdę sporo mnie to wtedy kosztowało. Takie właśnie sceny dają jednak aktorowi największą satysfakcję, bo naprawdę może się tutaj wykazać.