Janicki: Wyrzucili mnie ze szkoły

2010-01-26 7:24

Podczas wojny po uciecze na Ukrainę rodzina Janickich postanawia wrócić do domu. Po śmierci żony tato małego Stasia ponownie się żeni. Stanisław Janicki (77 l.), twórca legendarnego cyklu "W starym kinie", opowiada "Super Expressowi" o drugiej mamie, o pobycie na zamku i wyrzuceniu ze szkoły.

Wróciliśmy na tereny ówczesnej hitlerowskiej Rzeszy, a tak po ludzku: w swoje rodzinne strony. Konkretnie do Kęt nad Sołą, miasta, z którego wywodzi się rodzina Janickich.

Tam zajmowała się nami moja mama chrzestna. Wspaniała, cudowna. Ale przecież ona miała swoją rodzinę...

Więc w 1943 r. ojciec po raz drugi się ożenił z sekretarką ze swojej dawnej firmy.

Kobieta wyszła za mąż za mężczyznę, który miał z poprzedniego małżeństwa dwóch synów, a oni, dwaj dryblasi głupi jak noga od stołu, stosowali wobec niej kretyńską obstrukcję. Zachowywaliśmy się w sposób skandaliczny. Ale na szczęście niezbyt długo. To była nasza druga mama. Lepszej nie można sobie wyobrazić. Nie miałem nowego rodzeństwa. Po latach dowiedziałem się, że to mama nie chciała. Nie chciała, żeby powstała jakaś konkurencja między swoimi a nie swoimi dziećmi. Całkowicie poświęciła się nam.

Jest 1945 r., koniec wojny. Ojciec postanowił zamienić ropę naftową na piwo. Bo piwo lubił. I nie tylko. Ojciec uwielbiał dobrą zabawę, dobre towarzystwo, dobre jadło. Więc kto organizował zakładowe wycieczki do lasu na grzyby? Oczywiście mój ojciec. Więc ojciec pracował, a my mieszkaliśmy w browarze w Bielsku, a wkrótce w Raciborzu. Bo ojciec był świetnym organizatorem, nie tylko wycieczkowych bankietów. Więc przywracał do życia kolejne browary.

Czytaj dalej >>>


W Raciborzu zamieszkaliśmy w zamku. Parkiety, ogromne komnaty. Najmniejsza miała 90 m. Jeździliśmy z bratem w niej na rowerach.

Poszedłem do szkoły na Ostrogu (dzielnica Raciborza - red.). Pamiętam, że co kilka metrów wisiała tabliczka: "Tu Polska. Mów po polsku". Bo uczniami były dzieci autochtonów, które po polsku nie mówiły. I to spowodowało, że zostałem gwiazdą - jako tłumacz. Przy okazji wyszlifowałem niemiecki tak, że na lektorat na uniwersytecie nie musiałem chodzić.

A potem poszedłem do gimnazjum. Wybrano mnie na wójta klasy. Jest prima aprilis, dla hecy postanawiamy wnętrze klasy urządzić na odwyrtkę. Tam gdzie jest tablica, robimy tył klasy. Wchodzi nauczyciel i baranieje. Natychmiast biegnie po dyrektora. Ale zanim obaj przyszli, my przywróciliśmy klasie jej pierwotny wygląd. Wpadli, dyrektor woła - "Wójt klasy!". No to wstaję. - "Ze mną!". I jako taki świeżo upieczony dwudniowy wójt zostałem dyscyplinarnie wyrzucony.

W domu nie mogłem się przyznać, ojciec uważał (i słusznie!), że szkoła to moja rzecz. Ani razu nie był na wywiadówce (podobnie zresztą jak ja, kiedy mój syn chodził do szkoły). Więc rano śniadanko, tornister i wyruszałem do szkoły. Oczywiście do niej nie docierałem, wędrowałem po zamkowym parku nad Odrą. Któregoś dnia natknąłem się na panią od francuskiego. Przyznałem się, że zostałem wyrzucony. Poszła do dyrektora i wytłumaczyła, że tydzień kary wystarczy.

Przeczytaj koniecznie: Stanisław Janicki: Uciekałem przed wojną zdezelowaną ciężarówką

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki