Stanisław Krupa: Bez Powstania nie byłoby Solidarności (WYWIAD!)

2010-08-01 17:09

Stanisław Krupa, żołnierz legendarnego Batalionu "Zośka", w 66. rocznicę Powstania Warszawskiego opowiada o swoim powstańczym losie

"Super Express": - Urodził się pan w 1922 roku…

Stanisław Krupa: - Przed wojną zdążyłem skończyć trzy klasy gimnazjum. Maturę zdałem już podczas okupacji na tajnych kompletach.

- Od kiedy był pan w konspiracji?

- Od 1942 r. Najpierw w Grupach Szturmowych Szarych Szeregów, później w Batalionie "Zośka". Szczególnie zapadły mi w pamięć dwa zdarzenia. W grudniu 1943 r. brałem udział w przygotowaniach do odbicia aresztowanych przez Niemców członków komendy Okręgu Siedleckiego AK. To była trudna operacja, bo trzeba było z Warszawy wywieźć broń, poza tym niedaleko więzienia stacjonowała kompania SS. Mieliśmy uderzyć w wigilijny wieczór. Ale rano dostaliśmy informację, że więźniów wywieziono do Oświęcimia. Niestety. Trzeba było zebrać rozlokowaną po lasach broń i wracać do Warszawy. Załadowaliśmy ją na zdobycznego opla - i ruszyliśmy. Po drodze usiłował nas zatrzymać patrol żandarmerii. Kierowca dał gaz i zaczęliśmy uciekać. Ruszył za nami pościg. Na chwilę zatrzymaliśmy go silnym ostrzałem z karabinów maszynowych, ostatecznie zgubiliśmy Niemców dopiero w Warszawie.

- A drugie zdarzenie?

- Mieszkałem na ulicy Bagatela 14. Była to dzielnica niemiecka. W moim domu tylko cztery rodziny były polskie, reszta - niemieckie. A jak pan wie, najciemniej jest pod latarnią, więc mieszkanie było bardzo bezpieczne. U mnie odbywały się specjalne kursy wielkiej dywersji. W mieszkaniu jednocześnie mogło przebywać czterech ludzi. Trzech kursantów i wykładowca. Wykładowcami byli spadochroniarze z Anglii.

- Dlaczego tylko cztery osoby?

- Zawsze była przygotowana talia kart do brydża - jakby wpadli Niemcy, to niby siedzimy i gramy. Również w moim domu, w skrytce w podłodze, znajdował się należący do batalionu materiał wybuchowy - plastik. Na początku maja 1944 r. wyjechałem w sobotę z kolegami w teren do zaprzyjaźnionego oddziału partyzanckiego, żeby poćwiczyć strzelanie. Wróciłem w poniedziałek i z przerażeniem zobaczyłem, że cała dzielnica jest otoczona płotem z drutu kolczastego. Do mnie szło się przez strażnicę, którą był naprędce zbudowany bunkier. Minęło parę dni i rozeszła się wiadomość, że na pewno będą wyrzucać resztę polskich rodzin, które tam mieszkały. Zawiadomiłem o tym dowódcę.

- Co powiedział dowódca?

- "Stary, u ciebie jest cały plastik naszej kompanii! Musimy go koniecznie wynieść!". Czekam na łączniczki, ich nie ma. Okazało się, że nie wpuszczono ich przez strażnicę. Wynosiłem sam. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli Niemcy mnie zatrzymają, to czeka mnie okrutna śmierć w męczarniach. Założyłem detonator i spłonkę uderzeniową - czyli jak się stuknie, to wybucha. Jakby co, wylecielibyśmy w powietrze razem z bunkrem. Pierwszą paczkę przeniosłem, drugą przeniosłem, wróciłem po trzecią…

- I?

- Nie wiem, co się stało… Usiadłem półprzytomny i nie mogłem się ruszyć. Puściły mi nerwy - nie byłem w stanie wynieść ostatniej paczki. Następnego dnia zameldowałem o tym dowódcy. Powiedział: "Wszystko w porządku. I tak dokonałeś cudu. To, co zrobiłeś, zasługuje na Virtuti Militari. I z takim wnioskiem wystąpię". Nie zdążył, bo parę dni później zginął w strzelaninie.

- Kiedy dowiedział się pan, że wybuchnie Powstanie?

- Dwa dni przed Powstaniem byłem postawiony w ostre pogotowie. O dokładnym terminie dowiedziałem się od łączniczki na cztery godziny przed godziną "W". Wrażenie niesamowite. Na punkcie zbornym zebrał się wreszcie cały Batalion "Zośka". Zwykle widzieliśmy się w pięć, góra dziesięć osób.

- Pierwsze zadanie?

- Moja kompania miała odbić szkołę zajmowaną przez SS-manów na ulicy Okopowej. Wzięliśmy ją prawie bez walki. Stała się naszą twierdzą aż do upadku dzielnicy Wola.

- Batalion "Zośka" został w Powstaniu zdziesiątkowany…

- To cud, że przeżyłem. Na Woli przeważnie walczyliśmy na cmentarzach. Raz wyszliśmy na patrol i trafiliśmy na Niemców. Padliśmy na ziemię i zaczęliśmy się ostrzeliwać. Mój sąsiad z lewej strony mówi: "Słuchaj, zamień się ze mną na stanowiska, źle mi się stąd strzela". Ja przeskoczyłem w jego dołek, on w mój. Ledwo się w nim znalazł - pocisk rozerwał go na strzępy. Na tym samym cmentarzu innym razem osłaniałem odwrót kolegów. Jakieś piętnaście metrów ode mnie zobaczyłem trzy hełmy niemieckie. Strzeliłem, padli. Ale zaciął mi się pistolet maszynowy. Chwytam za pas - nie mam granatów! Rzuciłem się do dziury w murze. Zaczęli strzelać. Bok zdobycznej niemieckiej panterki miałem tak ostrzelany, jakby ktoś nożycami odciął. Odpryski z muru posiekały mi twarz i potłukły okulary. Ale żaden pocisk mnie nie trafił. Trzecia sytuacja miała miejsce siedemnastego dnia Powstania. Niemcy silnym ogniem zatrzymali nasz szturm. Przywarliśmy do ziemi. Coś stuknęło w mój hełm. To granat rzucony przez Niemców stoczył się po nasypie i oparł się o mój hełm, nie wybuchając. Czy to nie jest przeznaczenie?

- Ale dosięgły pana kule w Powstaniu…

- Z 20 na 21 sierpnia byłem dowódcą obrony kościoła Jana Bożego. Podczas niemieckiego szturmu ogniowego - kiedy obserwowałem sytuację przez lornetkę - poczułem, że mam lepką twarz. Ręką pociągam po policzku - krew. Po chwili opadła mi ręka, w której trzymałem karabin. Zawołałem kolegę, żeby przejął dowództwo. I upadłem. Byłem posiekany - miałem przestrzelone płuca, bark i nogę, połamane żebra.

- Co dalej?

- Sanitariuszki przeniosły mnie do polowego szpitala. Lekarz zrobił, co mógł. Rano, pod ostrzałem, szpital zaczął się palić. Ranni byli ewakuowani na drugą stronę ulicy, a po 10 dniach - kanałami do Śródmieścia. W kolejnym polowym szpitalu leżałem dwa dni - on też spłonął. W następnym prowizorycznym szpitalu leżałem dwa czy trzy dni - rozsypał się od uderzenia pocisku artyleryjskiego dużego kalibru. Podobno przysypały mnie gruzy… W następnym szpitalu zacząłem dochodzić do siebie. Na tyle, że około 10 września zdołałem dołączyć do kolegów znajdujących się na Czerniakowie. Kilka dni spokoju i zaczęły się niemieckie szturmy, gdy Rosjanie z I Armią WP zajęli prawobrzeżną Warszawę. Po kilku dniach walki resztki Batalionu "Zośka" i 9. Pułku I Armii WP okopały się na brzegu Wisły. Przybyły łodzie, ale zatonęły. Wisła była oświetlona jak w dzień - reflektory, krzyżowy ogień ckm-ów. Razem z dwoma kolegami - Witkiem i Stefanem - jako łącznicy otrzymaliśmy rozkaz przepłynięcia wpław przez Wisłę, aby powiedzieć, że po drugiej stronie wciąż są żywi ludzie i potrzebne są łodzie. Zanim się zanurzyliśmy, szliśmy chwilę skuleni brzegiem, na którym leżał wał trupów - cywile i żołnierze. Ze dwa razy słyszeliśmy głosy: "Koledzy, dobijcie, dobijcie". Nikogo nie dobiliśmy. Zanim dopłynęliśmy, Niemcy otworzyli zaporowy ogień na drugi brzeg. Witek gdzieś się nam zgubił. Do brzegu dopłynąłem ze Stefanem. Rozdzielił nas patrol. Stefana spotkałem dopiero… Ale o tym później.

- Był pan kilkaset metrów od walczącej Warszawy, na terenie zajętym przez Armię Czerwoną i berlingowców…

- Przekazałem dowódcy odcinka, jaka sytuacja panuje na drugim brzegu - że są żywi, że wszystkiego brakuje. Po pół godzinie wraca i ze wstydu, nie patrząc mi w oczy, mówi: "Niestety, nie damy rady pomóc". Rano zajęła się mną lekarka - moje rany śmierdziały, żebra się poluzowały. Ale najważniejsze - dostałem pajdę chleba ze smalcem i duży kubek gorącej herbaty. A nie jadłem już od kilku dni. Wie pan, 66 lat minęło, a ja ciągle mam w ustach smak tej pajdy chleba! Przewieziono mnie do szpitala w Otwocku. Zaczęły mnie boleć płuca. Zameldowałem się u komendanta szpitala i poprosiłem o zrobienie mi prześwietlenia. A on na to: "A wy kto jesteście, z którego pułku?". Mówię, że nie jestem z pułku - jestem powstańcem z Armii Krajowej, z harcerskiego Batalionu "Zośka". "Ach ty faszysto! Ciesz się, że cię w ogóle tu trzymamy! A ty jeszcze grymasisz?!". Spojrzałem na niego i powiedziałem: "Widać z kim rozmawiam". I poszedłem. Następnego dnia rano podchodzi do mnie sanitariusz: "Ty się nazywasz Krupa?". "Tak". "To sp…dalaj, ino bystro". "A dlaczego?". "Byłem w izbie przyjęć. Dwóch enkawudzistów i polski żandarm pytali o ciebie". Tak jak stałem, tak uciekłem przez okno. I tak się dla mnie skończyło Powstanie.

- A później?

- Ukrywałem się. Jeszcze raz wymknąłem się NKWD. 19 stycznia przeszedłem Wisłę po lodzie do zrujnowanej, wyludnionej Warszawy. Poszedłem do mojego domu, mieszkanie było zrujnowane. Przez te dwa dni w ruinach miasta nie spotkałem żywego ducha.

- Jak się zaczęła dla pana "wolna Polska"?

- Zapisałem się na studia. Kolega załatwił mi pracę w firmie zajmującej się handlem zagranicznym, bo znałem bardzo dobrze angielski i niemiecki. Było to przedziwne miejsce - istna przechowalnia ziemian, których pracowało ze mną mnóstwo. Aż przyszedł nowy personalny - Polak, major NKWD - który powiedział, że zrobi porządek w tym przytulisku reakcji i arystokracji. I tak się stało - wszystkich rozgonił. A ja trafiłem w jego łaski.

- W jaki sposób?

- Po objęciu przez niego stanowiska pod koniec 1948 r. urządzono huczne przyjęcie, podczas którego wszyscy wygłaszali mowy pochwalne na jego cześć. A ja to skomentowałem tak: "Ale wazelina zdrożeje!". On to usłyszał. Podszedł do mnie i powiedział, że jako jedyny zabrałem głos szczerze. Po kilku dniach zaproponował mi, żebym się zapisał do partii - wówczas wyjadę jako przedstawiciel firmy na kraje Beneluksu.

- Mógł się pan ładnie ustawić w nowej rzeczywistości!

- Odpowiedziałem: "Ja nie mam lewicowych przekonań. Chyba nie chce pan mieć w partii karierowiczów". Nie był zadowolony, ale powiedział: "Szanuję was za szczerość". A 13 stycznia 1949 r. zostałem aresztowany. W więzieniach siedziałem 5 lat.

- Ten okres wspaniale opisał pan w książce "X Pawilon". Wiem z niej, że w więzieniu spotkał pan Stefana - tego, z którym płynęliście przez Wisłę.

- Tak. Siedział za to, co ja - za przynależność do Batalionu "Zośka". Siedziałem za to, z czego byłem dumny!

- I trzeba przyznać, że siedział pan w elitarnym towarzystwie.

- Literaci, arystokraci, Stanisław Skalski - jeden z największych pilotów w historii wojny, słynny "Łupaszka". On pięknie poszedł na śmierć. Kiedy go wyprowadzali, powiedział: "Słuchajcie, bądźcie przekonani - i ja też wierzę - że ginę za słuszną sprawę".

- Ale siedział pan też z Niemcami.

- Tak, dużo ich było. Np. z generałem Geiblem, który pacyfikował Powstanie Warszawskie, siedziałem też z majorem Luftwaffe. To było dziwne - Skalski i on w jednej celi…

- Jak się Szwaby do was odnosili?

- Bardzo dobrze. Mówili, że żołnierz żołnierza szanuje.

- A wy do nich?

- Nie było między nami ani nienawiści, ani przyjaźni. Dokuczali im złodzieje.

- Bo pan był tzw. polityczny, a siedzieli też kryminalni.

- Tak. I oni się do nas odnosili z szacunkiem. Celowy zwracał się do współwięźniów tak: "Panowie złodzieje, panowie polityczni i wy, reszta, w d… jeb… frajerstwo".

- Czyli niemieccy nadludzie zostali frajerami. Szkoda tylko, że gnili z nimi w tych samych celach polscy bohaterowie… Czy Powstanie miało sens?

- Chyba najbardziej nierealne z punktu widzenia militarnego było powstanie styczniowe. Spowodowało wiele cierpień wśród narodu. Ale - w sensie nie wojskowym, lecz czysto patriotycznym - ten zryw zmobilizował Polaków do tego, żebyśmy przetrwali jako Polacy, bo mogliśmy się zruszczyć. Podobnie z Powstaniem Warszawskim. Z punktu widzenia wojskowego - było praktycznie bez sensu. Ale to, że ludzie widzieli, jak Stalin patrzył bezczynnie na walczącą Warszawę, później powodowało wśród nich opór. Nie wiem, czy byłaby Solidarność, gdyby nie było Powstania Warszawskiego.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki