Dzisiejsza debata ze związkowcami ustawiana pod premieraTuska

2009-05-18 5:00

Zapraszając reprezentantów wszystkich związków zawodowych, szef rządu chce rozegrać podziały między nimi na swoją korzyść - uważa prof. Wojciech Cwalina, ekspert ds. marketingu politycznego

"Super Express": - Dlaczego premier Tusk zgodził się na debatę ze związkowcami? Pojawiły się plotki, że od kiedy PiS nie chce ustawiać się w roli radykalnego tła dla premiera, w Platformie trwają gorączkowe poszukiwania kogoś na to miejsce. Gniew związkowców ze stoczni pasował znakomicie.

Prof. Wojciech Cwalina: - Każda debata zakłada, że jest jakiś konflikt. Siłą rzeczy można ją ustawić na osi dobry-zły. W tej sytuacji spotkanie premiera ze związkowcami jest próbą pokazania tego, kto jest po stronie dobra. I z tej perspektywy rząd może chcieć pokazać, że to my mamy rację, a druga strona to pieniacze. Z jednej strony spokojny Donald Tusk, który załatwia kontrakty, inwestora, ma genialny plan. Z drugiej związkowcy, którym nigdy nic się nie podoba. To prawdopodobny scenariusz.

- Kiedy słyszymy o wstępnym scenariuszu tej debaty, wygląda ona na ustawioną przez PR-owców premiera pod jego zwycięstwo. Rząd zgodził się na spotkania ze związkowcami, puszczając wcześniej informacje o znalezieniu inwestorów dla obu stoczni.

- Oczywiście, że tak. Na tym polega polityka. Trzeba umieć zdobyć przewagę w mediach i oczach opinii publicznej. Gdyby nie było jakiegoś pretekstu do spotkania, dającego szanse na zwycięstwo, to Tusk nigdy by się na to nie zgodził. Dopóki tych argumentów nie było, nie było też mowy o debacie. Zwróćmy zresztą uwagę, że odbywa się ona w momencie idealnym dla rządu. Cóż można bowiem powiedzieć o tych inwestycjach? Ktoś kupił stocznie, ale co z tego będzie w przyszłości, czy w ogóle będzie jakaś produkcja, utrzymane zatrudnienie? Tego jeszcze dziś nie wiadomo. I tylko teraz sam fakt pozyskania inwestora można prezentować jako sukces.

- Scenariusz zakłada brak publiczności. Z jednej strony samotny premier, zaś z drugiej może nawet siedmiu związkowców. Rząd zastrzegł też, że debata nie potrwa dłużej niż 45 min. W tak krótkim czasie jeden rozmówca może przygotować i przedstawić jakiś plan i argumenty. Kilku ludzi reprezentujących różne poglądy może stać na przegranej pozycji. Zaproszenie kilku rozmówców było pomysłem rządu. Przypadek?

- Absolutnie nie. Ludzie premiera zdają sobie sprawę, że związkowcy mają problemy nie tylko z rządem, ale i z wypracowaniem wspólnego stanowiska. Rozdrobnienie ich w debacie to też jest sposób na zwycięstwo. I według takiego scenariusza stroną dominującą będzie w tym spotkaniu premier Tusk. Atakując bądź choćby spokojnie argumentując, wykorzystując różnice miedzy związkowcami, może ją przejść bardzo łatwo. Choćby dzieląc związkowców na tych, z którymi da się rozmawiać, i tych złych radykałów.

- Czy debata, w tak krótkim czasie i przy tylu uczestnikach, ma w ogóle szansę poruszyć zarówno sprawy stoczni, jak i ogólnospołeczne?

- Podejrzewam, że będzie raczej telewizyjnym show do wykorzystania w kampanii niż sensowną wymianę poglądów. W 45 minutach nie zmieści się konkretów, które interesowałyby pracowników stoczni. Premier nie jest zresztą osobą, która w tym względzie byłaby najbardziej kompetentna. Tak krótka debata ma zaprezentować Tuska jako gotowego i otwartego na dyskusję. Jest to tym łatwiejsze, że zabiegali o to spotkanie związkowcy i widzieli w nim jakąś szansę. Naturalną przewagę będzie miał jednak znacznie bardziej doświadczony w takich rozmowach premier.

- To miał być w ogóle czas debat. Do większości spotkań "jedynek" z list PO i PiS jednak nie doszło. Czy odrzucenie tych rozmów było ze strony części kandydatów błędem?

- To zależy. Czego te debaty miałyby bowiem dotyczyć? Powiedzmy, że toczyłyby się wokół zabiegów o jakieś kwestie finansowe, istotne dla Polski. W takim wypadku zamieniłyby się w pustą licytację, znaną z innych wyborów. Z drugiej strony debaty wniosłyby jakiś element widowiskowości w tę kampanię. Tyle że poziom zainteresowania ze strony wyborców pozostałby jednak niewielki. Można odnieść wrażenie, że sami politycy Platformy zapraszający PiS do debat nie chcieli rozmawiać, lecz pokazać, że druga strona ich się obawia. Same pojedynki niewiele by jednak zmieniły.

- Zatem jednak błąd PiS-u?

- Nie. Z perspektywy PiS-u te debaty wydają się raczej niepotrzebne. Partia Kaczyńskiego nie zrezygnowała z debat dlatego, że była święcie przekonana o porażce w takim starciu. PiS, bardziej niż na walce konkretnych kandydatów, stara się od jakiegoś czasu budować swój wizerunek jako generalnej alternatywy wobec Platformy Obywatelskiej. Debaty nie były do tego celu szczególnie przydatne.

Wojciech Cwalina

Ekspert ds. marketingu politycznego, wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki