35 kilometrów - tyle muszą przejechać Pawlakowie, żeby stawić się w Sądzie Rodzinnym w Białej Podlaskiej. Niby niewiele, ale jak ma się czworo dzieci od roku do sześciu lat, to robi się już z tego wielce kłopotliwa wyprawa. - I po co to komu?! - retorycznie pytają Pawlakowie. - To strata czasu, męczenie dzieci i zawracanie głowy sądowi.
Jeszcze niedawno Julia Pawlak (28 l.) i jej mąż Paweł (42 l.) mieszkali dziećmi w starej, drewnianej, dwuizbowej chałupie. I właśnie to lokum było solą w oku pań z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Tucznej. - Stwierdziły, że nasze dzieci nie mają warunków do życia - mówi pan Paweł, z zawodu budowlaniec. - Fakt, żyliśmy skromnie, w domu się nie przelewało, ale przecież szczęśliwie. Dzieci nie chodziły brudne i zaniedbane. Żona robiła wszystko, by zapewnić im godne życie.
Na budowę domu na miarę wyobrażeń urzędniczek Pawlakowie nie mieli pieniędzy, a w gminie nikt się nie kwapił, żeby im pomóc. Dlatego, aby nie ryzykować konfliktu z GOPS, Pawlak zaadaptował na dom murowaną wiatę - własnoręcznie ją rozbudował i pokrył dachem. I wpadł z deszczu pod rynnę, bo według urzędniczek ta samowola budowlana jest groźna dla domowników. Wniosek? Trzeba Pawlakom odebrać dzieci i umieścić w bezpiecznym miejscu.
- Wolą rozbić kochającą się rodzinę, niż jej pomóc godnie żyć. Toż to paranoja! - złoszczą się Pawlakowie, ale karnie stawiają się wraz z dziećmi na rozprawach. Byli już na czterech, ale końca procesu nie widać. Bo ostatnio w sądzie nie stawiła się kierowniczka zespołu kuratorskiego w Białej Podlaskiej, a to ona ma decydujące słowo w konflikcie rodziny z urzędnikami. - Jak widać, Temida faktycznie jest nierychliwa, ale może przynajmniej będzie sprawiedliwa - mówią Pawlakowie.
Zobacz: Dramat Pani Agnieszki! Urzędnicy zamiast pomóc chcą jej zabrać dzieci!