Lot o numerze LO 004 miał się rozpocząć na lotnisku O'Hare w Chicago w piątek 14 sierpnia o 21.25. Jednak gwałtowna burza sprawiła, że dreamliner wystartował z godzinnym opóźnieniem (ok. 4.30 w sobotę czasu polskiego). Gdy maszyna była wysoko nad Atlantykiem, rozpoczął się dramat.
- Boże, on słabnie w oczach, proszę coś zrobić - usłyszała stewardesa od rodziców trzyletniego chłopca, Polki i Amerykanina. Niezwłocznie zawiadomiła kapitana. Chwilę później pasażerowie usłyszeli spokojny, lecz stanowczy głos dowódcy statku: "Mówi kapitan. Jeżeli na pokładzie jest lekarz, proszę, by zgłosił się do stewardesy. To pilne".
- To pierwsze, co w takich sytuacjach się robi. W 9 na 10 przypadków wśród podróżnych jest lekarz - komentuje kapitan Dariusz Sobczyński, doświadczony pilot boeingów. Ale tym razem procedura zawiodła - na pokładzie nie było medyka. Heroiczną walkę o życie dziecka musiały podjąć stewardesy.
O zawróceniu na lotnisko w USA nie mogło być mowy - samolot zbliżał się już do Europy. W tej sytuacji załoga skontaktowała się z Warszawą i uruchomiła procedury ratunkowe na Okęciu. Niestety, wyścig z czasem został przegrany. Jak podaje chicagowski serwis Deon24, w pewnej chwili pasażerowie usłyszeli głośny szloch stewardes. Chłopczyk zmarł.
Jak to się mogło stać? - Na wysokości kilkunastu kilometrów u dzieci nawet drobna infekcja może przynieść groźne powikłania, a w ekstremalnych przypadkach może się ujawnić skaza w organizmie, jak wada serca czy zakrzep - tłumaczy dr Leszek Marek Krześniak, internista.
Dreamliner wylądował na Okęciu w sobotę około 15. Tragiczny rejs trwał jeszcze 40 minut, bo podróżni musieli pozostać na swoich miejscach do czasu przybycia policji, służb medycznych i prokuratora. Dzisiaj zostanie przeprowadzona sekcja zwłok trzylatka. Ze wstępnych ustaleń śledczych wynika, że nikt nie przyczynił się do zgonu dziecka. Nieoficjalnie wiadomo, że chłopczyk był chory.