Zabiłem syna! Jezu, wybacz mi

2007-10-23 21:12

Przez kilkanaście lat był bity przez syna alkoholika. Mimo upokorzeń chciał mu pomóc. Bezskutecznie. Kiedy jego dziecko chwyciło za nóż, bronił się i... sam zabił. Teraz modli się do Boga o śmierć.

- To ja powinienem być na cmentarzu, nie mój syn. Nie potrafię z tym żyć. Wybacz mi, Jezu! - z rozpaczą powtarza Zygmunt Choromański (58 l.).

Wieczór, 29 czerwca ubiegłego roku. Wieś Małkinia na Mazowszu. Pan Zygmunt wraca do domu. Zastaje tam pijanego syna Leszka (30 l.). Mieszkają tylko we dwóch. Żona Zygmunta zmarła kilkanaście lat temu, a cztery córki powychodziły za mąż i wyprowadziły się.

Leszek wszczyna awanturę. I tym razem chce od ojca pieniędzy na piwo.

- Krzyczał, przeklinał - ze łzami w oczach wspomina pan Zygmunt.

Z nożem na ojca

Tym razem nie daje synowi na alkohol. Leszek wpada w furię, przewraca ojca na tapczan i okłada pięściami. Ojciec wyswobadza się i chce wybiec z domu. Syn dopada go w kuchni i znów bije. Pan Zygmunt ucieka i chce schronić się w chlewiku.

- Nie zdążyłem, bo syn uderzył mnie kijem w głowę - mówi pan Zygmunt. - Wróciłem do domu, by zmyć krew. Wtedy syn mnie przewrócił i zaczął dusić. Znów się wyrwałem i wybiegłem na podwórko. Syn za nim. W ręku miał nóż. Chciał dźgnąć ojca, ale ten uderzył go kijem i nóż upadł na ziemię.

Nadział się na ostrze

- Schyliłem się po nóż, by go odrzucić. Ale syn złapał mnie za ramiona i wtedy nadział się na ostrze - płacze mężczyzna. - Upadłem na ziemię. Czułem, że stało się coś strasznego. Kiedy się ocknąłem, Leszek leżał na ziemi. Nie ruszał się.

Choromański pobiegł do sąsiadki, by wezwać karetkę. Leszek skonał przed przybyciem lekarzy. Sekcja zwłok wykazała, że zmarł na skutek rany kłutej klatki piersiowej.

Pan Zygmunt trafił na 11 miesięcy do aresztu. Oskarżono go o zabójstwo. Na wniosek obrońcy sąd w Ostrołęce wypuścił go z aresztu.

Rozpuszczony od małego

- Leszek od małego był rozpuszczony - mówi sąsiadka Choromańskich. - Ciągle broił, a jego ojciec tylko za to przepraszał ludzi. W wieku 15 lat Leszek trafił do poprawczaka, potem był w szkole specjalnej w Warszawie. Gdy zaczął tam pić, Zygmunt zabrał go do domu.

- Nigdy nie nazywał mnie ojcem. Ciągle tylko wyzywał. Nie pracował, dużo pił. Poniżał mnie i bił - dławi się łzami pan Zygmunt.

Uciekał od syna. Spał w wagonach na bocznicy, na dworcu. Ale i tam Leszek go dopadał.

- Mimo to tłumaczyłem mu, że tak nie wolno, broniłem - wzdycha ojciec.

Promyk nadziei pojawił się, gdy Leszek znalazł dziewczynę i ta zaszła w ciążę. Przeprowadziła się do jego domu, ale szybko uciekła, bo i wobec niej Leszek był agresywny.

- Trzy tygodnie przed śmiercią syna wziąłem sznur i poszedłem nad rzekę. Chciałem się powiesić - opowiada pan Zygmunt. - Ale przybiegł mój pies, położył się obok i lizał po twarzy. Przytuliłem go i rozpłakałem się. Wierzyłem, że to Bóg mnie powstrzymuje.

Adwokat Zygmunta Choromańskiego walczy o to, by jego klient nie musiał wracać za kratki. Pana Zygmunta skazano na 4,5 roku pozbawienia wolności. Wyrok jest nieprawomocny.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki