- Rozmawiałam z Jarkiem jeszcze w piątek w południe. Dokładnie była godz. 12.13. Mówił, że jest zła pogoda, że morze jest białe i nigdy czegoś takiego nie widział. Chwilę potem nasza rozmowa została przerwana. Być może to był ten moment, kiedy coś się stało na statku. Tym bardziej nie rozumiem, dlaczego odpowiednie służby rozpoczęły akcję poszukiwawczą tak późno. Przez dobę nie zauważyły zaginięcia statku? To wydaje się absurdalne. To był pierwszy rejs mojego męża tym statkiem. Jarek kocha życie. Zawsze powtarzał mnie i dzieciom, że jakby coś się stało, to on zrobi wszystko, by do nas wrócić, dlatego ja wiem, że on żyje. Jego koledzy też, tylko trzeba ich ratować. Nie wolno przerwać akcji poszukiwawczej. Oni żyją. Mam przeczucie, że są gdzieś u wybrzeży Szwecji lub Norwegii - mówi Katarzyna Orłow.
Zobacz też: Zatonął statek z Polakami na pokładzie!
Kobieta zapewnia, że jej mąż, który przez lata był koordynatorem w Morskiej Służbie Poszukiwania i Ratownictwa SAR w Świnoujściu, na pierwszym miejscu stawiał bezpieczeństwo ludzi i ich życie. Nie wszedłby na niebezpieczny statek, który byłby w złym stanie technicznym.
- Dramat na tym statku musiał rozegrać się nagle, był nie do przewidzenia, skoro załoga nie zdążyła nawet wezwać pomocy - analizuje Andrzej Spica (62 l.), pracujący w świnoujskim SAR. - Sam Jarek na prowadzeniu akcji ratowniczych znał się jak mało kto.
- Jarek to superkumpel. Braliśmy udział w niejednej akcji. Ja z ramienia WOPR, a on SAR. Mam nadzieję, że go znajdą całego i zdrowego - mówi Jarosław Włodarczyk (36 l.).
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail