Ameryka przyciągała moją rodzinę jak magnes, ale długo nie mogliśmy podjąć ostatecznej decyzji. Ważne dla mnie jest to, że pamiętam skąd i kim jestem

2013-08-03 20:17

Izabela Makarewicz do Stanów przyjechała na dobre w 1988 roku z Mrągowa. Od razu zaangażowała się w pomoc radzie parafialnej przy kościele, która przekształciła się później w organizację charytatywną działającą do dziś. Przez całe swoje życie pomaga Polonii... Jest dobrze znana w środowisku polonijnym na Long Island, gdzie prowadzi rodzinny interes. Dziś Izabela Makarewicz opowiada czytelnikom Super Expressu, jak realizował się i realizuje jej amerykański sen.

Nie mogliśmy od razu zdecydować się na życie za Wielką Wodą
Moja przygoda z tym krajem zaczęła się 2 sierpnia, 1981 r. Miałam wtedy 8 lat. Przylecieliśmy całą rodziną: rodzice, starszy o 9 lat brat i ja. Po dwóch latach rodzice zdecydowali się jednak na powrót do Polski. Po kolejnych pięciu – ponownie padło na wyjazd. Mój brat w tym czasie cały czas mieszkał w Stanach nie chciał z nami wracać do Polski. Rodzice go odwiedzali i w końcu zapadła decyzja, abyśmy jednak byli rodziną w komplecie, skoro mieliśmy taką możliwość. Co prawda, byłam pytana o zdanie, gdzie chcę mieszkać – jednak serce mi mówiło, że moje miejsce jest właśnie z rodziną. Nawet w wieku ośmiu lat nie było mi łatwo zaaklimatyzować się. W Polsce uczyłam się języka niemieckiego już w przedszkolu, gdyż w tamtych czasach brakowało nauczycieli angielskiego i nie miałam wyboru.

Wszyscy mówili po angielsku, tylko nie ja
W 1981 roku w Stanach nie było w szkołach zbyt wielu dzieci emigrantów. Wszyscy mówili po angielsku, tylko nie ja. Pomimo wielu wylanych łez, angielski opanowałam bardzo szybko, jak zresztą każde dziecko w tym wieku. Podręcznym tłumaczem rodziców zostałam historycznego dnia – 13 grudnia 1981 r., kiedy żądni jakichkolwiek informacji o stanie wojennym poprosili mnie o tłumaczenie ciągle powtarzanych w TV kilku zdań na temat sytuacji w Polsce. Mniej więcej w tym samym czasie w obecności mojej mamy i innych rodziców wychowawczyni postawiła mnie na środku klasy i pochwaliła: „Chciałabym, aby wszyscy moi uczniowie byli tak zdolni jak Izabela”. Tłumaczem rodziców, pomimo, że mówią po angielsku, jestem do dziś, gdyż przyjeżdżając w dorosłym wieku nie opanowali języka tak dobrze jak ja.

Nowy Jork zrobił na mnie ogromne wrażenie
Nie zapomnę do końca życia wyjazdu z lotniska JFK i swojej twarzy przyklejonej do szyby samochodu. Nie mogłam wyjść z podziwu, że samoloty po prostu jeżdżą po mostach nad moją głową. Następnie wizyta w sklepie z zabawkami i pierwsza lalka Barbie. Nie miałam wówczas jeszcze pojęcia, co to Barbie, ale skoro ciocia chciała mi zrobić prezent, to wybrałam tę najskromniejszą. Mam ją oczywiście do dziś.

A mój drugi pierwszy dzień w wieku 15 lat kojarzy mi się z radością, którą zobaczyłam na twarzy mego brata, cierpliwie czekającego na mnie na JFK ze świadomością, że będziemy już wszyscy razem. Bo przecież razem z rodziną jest zawsze łatwiej.

Skupiłam się na nauce
Kolejne dni i lata spędziłam na nauce - najpierw lokalna szkoła średnia w przyspieszonym trybie trzyletnim (nie mogłam znieść niesłusznych uwag, że nie zdałam w podstawówce, a przecież w Polsce zaczynało się naukę o rok później niż w USA). Następnie studia w Merrimack College w Massachussetts, gdzie ukończyłam biologię. Przez kilka lat pracowałam zawodowo zgodnie ze swoim wykształceniem...

Ciągnęło mnie do Polaków i biznesu moich rodziców

Sercem i w każdej swojej wolnej chwili byłam związana z biznesem rodziców – Kabanos Polish Deli w Copiague na Long Island – przedsięwzięciem, które sami stworzyli i odnieśli ogromny sukces, bo niewiele było biznesów prowadzonych przez świeżo upieczonych emigrantów, nie znających języka angielskiego. Zaczęli od malutkiego sklepu spożywczego, który obecnie jest trzykrotnie większy. Produkujemy również własne wędliny wg. rodzinnej, pilnie strzeżonej receptury i mamy dwie lokalizacje. Po kilku latach zdecydowałam się na kolejne studia: MBA z finansów i księgowości w Regis University w Colorado, gdyż wiedziałam, że pewnego dnia rodzinny biznes zostanie mi przekazany. I tak się też stało w 2004 roku. Nawet nie wiem, kiedy minęło te 9 lat! W ubiegłym roku, gdy nadarzyła się okazja przejęcia lokalnej restauracji, która po 20 latach z polskich rąk na rok trafiła w peruwiańskie – potraktowałam to jako kolejne wyzwanie. Tak po prostu, aby kultywować polskość i promować dobrą polską kuchnię w USA, ponieważ sama uwielbiam gotować, a książki kucharskie czytam jak powieści. Przeprowadziliśmy kapitalny remont lokalu i w listopadzie 2012 r. nastąpiło oficjalne otwarcie The Park Bistro & Restaurant w Copiague. Postanowiliśmy, że restauracja nie tylko będzie miejscem spotkań towarzyskich, ale również punktem, w którym odbywają się imprezy kulturalne: koncerty, kabarety, spotkania autorskie i nad tym cały czas intensywnie pracujemy. Gościliśmy już p. Janusza Sporka, doktor historii p. Ewę Kurek, Evgena Malinowskiego, który śpiewał ballady Okudżawy i Wysockiego, polonijny kabaret „Prima aprilis”, zorganizowaliśmy Bal Charytatywny, aby pomóc zebrać fundusze na leczenie chorego na nowotwór dziecka, wieczór jazzowy z Januszem Smulskim i karykaturzystą Ryszardem Druchem, a także wernisaż malarski pp. Elżbiety i Lecha Ledeckich z Polski. We wrześniu gościć będzie u nas p. Krzysztof Medyna i kabaret „Odlot”. Na każdy z tych wieczorów przygotowujemy inne menu a’ la carte.

Długo trwało zanim poczułam, że Stany to mój dom
Ten dzień miał miejsce w 1992 roku, kiedy po kilkutygodniowym letnim pobycie w Polsce - już jako studentka – wróciłam stęskniona do USA. Stęskniona za domem... Wtedy zrozumiałam ostatecznie, że dom jest tam, gdzie są nasi najbliżsi – czyli wówczas moja mama, mój tato i mój brat. Od pierwszego przyjazdu do tego kraju powtarzano mi jak mantrę „Ameryka to kraj możliwości”. Dlatego podczas mojej pięcioletniej „przerwy” w życiu w Stanach rodzice z determinacją pielęgnowali i kontynuowali w Polsce moją naukę języka angielskiego. Do teraz jestem im za to wdzięczna.

Realizuję się poprzez sukcesy zawodowe
Statystyczny Amerykanin pracuje 5 dni w tygodniu. Ja pracuję 7 dni w tygodniu i tylko od czasu do czasu pozwalam sobie na odrobinę luksusu i mam wolne popołudnie. W międzyczasie pomagam tam, gdzie pomoc akurat jest potrzebna – czy w jednym, czy w drugim sklepie, czy też w restauracji. Pracuję charytatywnie oraz społecznie i daje mi to satysfakcję. Wiem, czego chcę od życia i konsekwentnie do tego dążę, nie zważając na przeszkody, które traktuję jak kolejne wyzwania.

Kontynuuję to, co zaczęli rodzice
To co mam, co nadal osiągam - jest tylko kontynuacją tego, co zaczęli moi rodzice. Zawsze starałam się i staram być im pomocą, kiedy tylko tego potrzebują. To właśnie oni zaszczepili we mnie pracowitość, rzetelność i uczciwość. To oni stawiali mi poprzeczki, całkiem wysokie. I niekoniecznie mnie chwalili. Tato nawet i teraz potrafi mnie zmobilizować, mówiąc po prostu, że mogłoby być jeszcze lepiej. Ale wiem, że jest bardzo dumny ze mnie i cieszy się ze wszystkich moich sukcesów. Mama nauczyła mnie natomiast wielozadaniowości i gotowości do wszystkiego, o każdej porze dnia i nocy. Brat jest moim fanem numer jeden. A moja druga połówka jest zawsze przy mnie. I jeszcze dwie przyjaciółki: jedna w Polsce i jedna tutaj – zawsze oferujące swoje wsparcie w każdej sytuacji.

Lubię dzielić się z innymi tym, co daje mi los
Tak naprawdę nie mam wygórowanych wymagań od życia. Zdrowie najbliższych i moje własne jest najważniejsze. Praca, która daje mi przyjemność, to już spełnienie. Do tego działalność charytatywna w wolnych chwilach i w miarę moich możliwości pozwalają mi czuć się potrzebną i w jakiś sposób podzielić się z innymi tym, co sama otrzymałam od losu.

Prowadzę zwyczajne życie. Budzę się z komórką w ręku
Zaczynam dzień od wczesnej pobudki - kawa, Kabanos Polish Deli, The Park Bistro & Restaurant, dom. W międzyczasie zjem coś w biegu. Brzmi to banalnie, ale budzę się z komórką w ręku (mam ją pod poduszką), sprawdzam pocztę oraz sms-y, czy przypadkiem nie wydarzyło się już coś wymagającego natychmiastowej uwagi w którymś z biznesów, czy gdzieś nie muszę zadzwonić, napisać, czegoś załatwić. I tak przez cały dzień, aż zasnę koło północy. W międzyczasie oczywiście zajmuję się dwoma biznesami i całkiem zwykłymi sprawami z tym związanymi: zamawianiem towaru, przyjmowaniem zamówień, księgowością, płacami, organizowaniem imprez prywatnych i wydarzeń kulturalnych, wymyślaniem nowego menu, nowych potraw, promocji, sprawami marketingu czy też dzwonieniem do mechanika, bo akurat coś wymaga naprawy.

Ważne jest to, że pamiętam skąd i kim jestem
Słowo „sukces” jest pojęciem względnym. Dla jednego są to zarobione miliony, a dla innego popularność. Dla mnie te rzeczy się nie liczą. Za sukces uważam ukończenie szkoły średniej w 3 lata, za sukces uważam zdobycie 3 fakultetów, za sukces uważam, że mam tutaj rodzinę, że nie jestem sama, że mam ukochaną osobę przy sobie i oddanych przyjaciół. Ważne dla mnie jest również to, że pamiętam skąd i kim jestem: jestem z Mrągowa i jestem Polką. I jestem z tego dumna!

Promuję Polonię, kiedy tylko nadarzy się okazja
Gdy przyjechałam tutaj na stałe w 1988 roku – od razu zaangażowałam się w pomoc radzie parafialnej przy kościele. Przekształciła się ona później w organizację charytatywną działającą do dziś. To dzięki mojemu zaangażowaniu w pracę społeczną, wybierając się na studia miałam CV bogatsze od wielu rówieśników. Dzięki temu też otrzymałam tytuł Miss Polonia Hempstead w 1996 roku. Moja znajomość angielskiego od początku była bardzo przydatna w naszej organizacji. Było tutaj niewiele młodzieży polskiej i mało kto mówił płynnie w języku angielskim. Pomagałam im, ile mogłam i nadal pomagam. Czynnie angażuję się w organizowanie różnych imprez kulturalnych i charytatywnych oraz wspieram i promuję Polonię, gdy tylko nadarzy się ku temu okazja.

Wysłuchała Agnieszka Granatowska

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki