Anna Gornostaj: Wychowałam się w cyrkowym wozie

2011-06-21 4:00

Pierwsze tygodnie życia spędziła z mamą w drewnianym wozie cyrkowym. Anna Gornostaj (51 l.), czyli Róża z serialu "Barwy szczęścia" oraz Mitzi z filmu "C.K. Dezerterzy", opowiada o dzieciństwie w największym lunaparku w czasach PRL-u.

Skąd to nazwisko? Od nazwy wsi Gornostajewka. Mój dziadek był zesłańcem syberyjskim, Rosjanie wywieźli go daleko na północ. Do dziś wieś leży w tzw. zakrytej zonie, co oznacza, że ciężko tam się dostać, dotrzeć do dokumentów cerkiewnych.

Przeczytaj koniecznie: Barwy szczęścia LEPSZE od Na Wspólnej - mają MILION widzów więcej

Niewiele wiem o rodzinie ojca. Był najmłodszym dzieckiem. Gdy miał 16 lat, matka wsadziła go do ostatniego pociągu jadącego do Polski, starsi jego bracia zostali z nią. Myślę, że wybrała go, bo był najzdolniejszy, najbardziej przedsiębiorczy. Bo jak miał poradzić sobie nastoletni chłopak, który nie ma w Polsce nikogo? Poradził sobie. Skończył politechnikę, jeszcze w czasie studiów zaczął konstruować i budować karuzele.

Ojciec pochodził z Lidy, dziś to Białoruś. Nienawidził tego, że w dowodzie miał wpisane: miejsce urodzenia - ZSRR. Więc gdy mama miała mnie urodzić, zmusił ją, by stało to się w Warszawie, by szansa, że jego dziecko w papierach będzie miało ZSRR, była jak najmniejsza. I urodziłam się w Warszawie, choć mamę kosztowało to wiele.

Moi rodzice przez 40 lat prowadzili największy lunapark w Polsce. Podróżowali od miasta do miasta, jedynie na zimę ściągali do Jeleniej Góry, gdzie mieli mieszkanie. Urodziłam się w lutym, a była wtedy sroga zima. I ta moja biedna mama pierwsze tygodnie spędziła ze mną w drewnianym wozie cyrkowym, bez toalety, bez ciepłej, ba, bieżącej wody, za to w stolicy.

Do 11. roku żyłam z rodzicami w tym wozie, odrabiałam lekcje, spałam. Do dziś pamiętam, jak wyglądał. Podzielony był na trzy części, sypialnianą i kuchenno-jadalną, a pomiędzy nimi była kasa. Żyliśmy tak w piątkę, rodzice, dwójka mojego przybranego rodzeństwa, ja. I jeszcze kilka zwierząt.

Z moim rodzeństwem było tak. W pewnej miejscowości w Polsce codziennie do lunaparku przychodził 12-letni chłopak, stał pod karuzelami, z czasem zaczął pomagać. Rodzice zainteresowali się jego losem, okazało się, że miał ojczyma, którego nie akceptował. Po rozmowie z jego rodzicami moi zdecydowali się zaopiekować się nim, wykształcić. Dziś jest znanym biznesmenem. Podobna historia z ojczymem, z którym nie ma zgody, zdarzyła się mojej siostrze.

To było życie, którego już nie ma, trochę jak z włoskiego filmu "La Strada". Musiało podobać się rodzicom, była to namiastka wolności w czasach komunizmu. Pociągało ono ojca pod względem ludzkim. Miasteczko przyciągało wielu ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa. Kryminalistów lub takich, którzy w komunie nie mogli znaleźć pracy, jak mój ojciec, który siedział w więzieniu po rozruchach w Poznaniu. I ojciec za tych wszystkich ludzi czuł się odpowiedzialny.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki