Nie miał litości dla matki swoich dzieci. Ofiarę porównał do kurczaka

Gdy spojrzeć na jego spokojną twarz aż trudno uwierzyć, że mógł być tak bezwzględny i brutalny wobec swej ukochanej i matki jego dzieci. Mateusz M. (36 l.) jest oskarżony o morderstwo kobiety i zbezczeszczenie zwłok. Małgorzata W. (+32 l.) zginęła, bo zagroziła odejściem i zabraniem dzieci. On utrzymuje, że doszło do wypadku. Przebieg zbrodni, jak i to co stało się już po niej, szokuje.

Zabił Małgosię, a z jej ciało palił w beczce i w kominku
Super Express Google News

Mateusz M. miał zabić matkę swoich dzieci

Mateusz M. jest oskarżonym w procesie. Prokuratura Rejonowa w Mysłowicach zarzuca mu dokonanie morderstwa oraz zbezczeszczenie zwłok. M. do zabójstwa się nie przyznał. Natomiast nie neguje, że w makabryczny sposób pozbył się ciała matki swych dzieci.

Do tragedii doszło w Chełmie Śląskim 21 kwietnia 2024 r. Małgorzata W., od mniej więcej dwóch lat mieszkająca w domu przy ul. Chełmskiej wspólnie z Mateuszem M., około godz. 15 po raz ostatni rozmawiała ze swymi rodzicami. Potem zniknęła, a sam Mateusz M. zgłosił policji zaginięcie. Powiedział, że między nimi doszło do kłótni, po której on wyszedł na spacer ze swym 2-letnim synkiem, a gdy wrócił, Gosi już nie było w domu.

Policjanci przed sądem

W sądzie przesłuchani zostali czterej policjanci, którzy doprowadzili do przełomu w sprawie. Ich zeznania dotyczą działań, jakie wykonali podczas akcji poszukiwawczej, jak i późniejszych, kiedy Mateusz M. miał się przyznać do zabójstwa i pozbycia się ciała. Rozmowa, w której się przyznał do zbrodni nie była zaprotokołowana, było to jedynie rozpytanie przed postawieniem zarzutów i pouczeniem M. o możliwości odmowy zeznań.

Ze słów funkcjonariuszy wynika, że dość szybko odkryli, iż w okolicy zbiornika Dziećkowice, akwenu położonego bardzo blisko od miejsca zamieszkania zaginionej, znajduje się samochód, którym zdaniem Matusza M. miała odjechać. Auto było puste, jednak już wtedy jeden z funkcjonariuszy zwrócił uwagę na kilka dziwnych okoliczności.

Według słów wówczas pokrzywdzonego partnera kobiety, miała ona odjechać tym samochodem. Tymczasem w aucie siedzenie kierowcy było przesunięte do tyłu tak jakby za kółkiem siedział mężczyzna. Drobna kobieta z tego siedzenia nie dosięgałaby do pedałów. W kabinie były rozrzucone jej dokumenty, pomieszane z jakimiś papierami od lekarza itp. Panował bałagan. Za to w bagażniku wszystko było wyczyszczone i posprzątane. To wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że coś tu nie gra i partner zaginionej może mieć z jej zniknięciem coś wspólnego.

- zeznawał dziś w sądzie jeden z oficerów policji w Bieruniu, pracujących nad sprawą.

Szokujące szczegóły zbrodni

Mimo szybko powziętego przypuszczenia, że kobiecie stało się coś złego z ręki jej niedoszłego męża, Mateusz M. nie został zatrzymany. Kolejną poszlaką był fragment nagrania z monitoringu, który również potwierdzał, że dzisiejszy oskarżony może coś ukrywać.

Kamera uchwyciła jadące auto w kierunku zbiornika, jednak nie zarejestrowała, żeby wracało. Nagrała za to postać idącą w kierunku domu oskarżonego. Naszym zdaniem chód, postura, jak i ubrania wskazywały, że był to Mateusz M.

- zeznawali zgodnie trzej przesłuchani dziś policjanci z Bierunia.

Starania policji wciąż nie pozwalały na dokonanie przełomu w sprawie i postawienie zarzutów M. Mimo kilkukrotnych wizyt w domu i obejściu należącym do pary, nie natrafili na ślady Małgorzaty W. Choć funkcjonariusze przypuszczali, że mogło dojść do morderstwa, to nie było nigdzie ciała ani śladów, które by taki scenariusz uprawdopodobniały. Do gry włączyli się funkcjonariusze z Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach. Dwaj z nich odwiedzili w domu Mateusza M.

Szokujące wyznanie Mateusza M.

Jeden z dwóch oficerów KWP mówił przed sądem, że mieli zadanie porozmawiać z Mateuszem M. "jak z pokrzywdzonym, jak z kimś, komu zaginęła żona", choć formalnie Małgorzata i Mateusz małżeństwem nie byli. Policjanci nie wykluczali, że M. może mieć związek ze śmiercią kobiety. Początkowo, podczas rozmowy z policjantami, Mateusz M. trzymał się wersji, że między nim, a Małgorzatą doszło do kłótni, on wyszedł z synem na spacer, a gdy wrócili, kobiety nie było.

Wtedy kierownik spytał, jak wyglądała trasa spaceru, powiedział przy tym, że chce ją porównać z zapisami kamer monitoringu. Wtedy on się do nas odwrócił. Stanął jakby na baczność, schylił głowę w dół i powiedział, że zabił żonę. Wedy kierownik zapytał, gdzie jest ciało. On odpowiedział, że nie ma, że je spalił. To przyznanie się bardzo mnie wtedy zdumiało. On rozpłakał się na chwilę, a potem o wszystkim już bardzo spokojnie opowiadał.

- zeznawał jeden z dwóch oficerów z KWP.

Jak doszło do morderstwa? W pierwszej rozmowie Mateusz M. miał kilka razy zmieniać szczegóły zajścia, jednak za każdym razem stwierdzał, że w kłótni pchnął Małgorzatę na schodach oraz że ją dusił bądź przyduszał. Niekiedy zmieniał kolejność tych czynów. Jeden z policjantów z Bierunia zapamiętał to tak:

Powiedział, że w czasie kłótni ona miała bardzo piskliwy głos. To go zdenerwowało. A gdy ona zapowiedziała, że się wyprowadzi, zabierze dzieci i już ich nigdy nie zobaczy, on ją popchnął, ona upadła na schody, ale zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. A kiedy próbowała wstać on do niej doskoczył "żeby ją uciszyć". Z tego co pamiętam użył słowa "dusić".

- opowiadał policjant.

Ofiarę porównał do kurczaka

Kobieta przestałą oddychać, a z rozbitej głowy leciała jej krew. Wtedy Mateusz M., jak sam przyznaje, spanikował. I doszło do makabry jak z najgorszych koszmarów. - Powiedział nam, ze w piwnicy rozłożył folię i zniósł tam ciało kobiety. Potem poszedł na chwile do góry, żeby zająć się dwuletnim synkiem, który był w domu (drugie dziecko, starsza siostra była wtedy u dziadków - przyp. red.) - zeznawali policjanci.

- Wziął go do salonu i puścił mu bajki, a on sam wrócił do piwnicy. Tam wziął do ręki piłę do ciecia gałęzi. Za jej pomocą odciął nogi ofierze - dodali funkcjonariusze, którzy zapytali Mateusza M., jak to jest odciąć nogi człowiekowi. - Odpowiedział, że "tak jak kurczakowi, tylko większemu" - zeznawali policjanci.

To nie był koniec. Mateusz M. zaczął pozbywać się ciała. Odcięte nogi wrzucił do domowego kominka. Wcześniej jednak zabrał stamtąd synka i położył go spać. Temperatura w kominku była jednak zbyt niska. Szczątki nie chciały się spopielić.

Wtedy wraz z popiołem zebrał szczątki do wiadra, zabrał też z piwnicy ciało owinięte w folię i samochodem wywiózł do lasu, przy którym było takie gruzowisko. Tam, wysypał popiół i nogi, a ciało ukrył w lesie i przykrył gałęziami. Pozbył się też piły.

- mówił jeden z policjantów i dodał, że zarówno szczątki jak i piłę odnaleźli na miejscu.

Mateusz M. bał się, że ciało pozostawione w lesie zostanie przez kogoś przypadkiem odkryte. Dlatego powziął nowy plan. Po raz kolejny postanowił spalić szczątki. Pojechał na miejsce ukrycia zwłok po raz drugi i zabrał zwłoki do siebie. - Zaopatrzył się wcześniej w dużą beczkę po oleju. Zrobił w niej dziury, żeby lepiej się paliło, a do spalenia ciała wykorzystał drewno dębu, które pali się w wysokiej temperaturze. Około godz. 22 wrzucił ciało ofiary głową w dół do beczki i do godziny 7 nad ranem spalał, dorzucał co jakiś czas drewna. Na koniec proch wysypał na folię, przyniósł cement, zrobił zaprawę, wymieszał to wszystko i wylał poza posesją - zeznali policjanci.

Mateusz M. słuchał tego spokojnie. Poprosił na koniec o odpis protokołu z rozprawy i zapowiedział, że na kolejnej się odniesie do zeznań.

CZYTAJ TEŻ: Lekarz rozjechał żonę i malutką córeczkę pana Andrzeja. Wyszedł na wolność i wrócił do pracy

Pokój Zbrodni
Paweł Tuchlin. Postrach kobiet w czasach PRL-u | Pokój ZBRODNI

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki