Alkohol w czasach PRL. Abstynencja Jaruzelskiego. Rekordy. ZDJĘCIA

2017-02-20 12:48

Nieliczni w czasach realnego socjalizmu abstynenci patrioci, mając niewielu znajomych, dużo wolnego czasu i trzeźwy umysł do analizy danych, słali dramatyczne i bezskuteczne apele do podchmielonych instytucji i skacowanych redakcji

Zanim nastał nowy ustrój, mieliśmy już przebogatą tradycję picia, popijania i upijania się. W Polsce Ludowej popłynęliśmy bez oporów nowo powstałym nurtem poszerzonym przez wschodni dopływ. Szerszym, bardziej rwącym, napędzanym zupełnie nową, proalkoholową sytuacją. Nastał czas chlania i równania się, bratania w tym chlaniu, bez względu na pochodzenie, środki, funkcję i predyspozycje. Pili ci, których, jak premiera Cyrankiewicza, gen alkoholowy wyposażył w mocną głowę, jak i ci, których tzw. śmiertelna dawka Ważyka, czyli trzeci toast, zwalał na glebę, klepkę, beton lub PCV.

W stanie nieważkości

Stan powszechnej nietrzeźwości socjalistycznego społeczeństwa ma według analityków kilka ważkich przyczyn. Po pierwsze, państwo było cichym, obłudnym zwolennikiem pięcia się w górę zatrważających wykresów obrazujących stan zalkoholizowania społeczeństwa. Bierze się pod uwagę dwa główne powody ukrytego zadowolenia władzy, oficjalnie wzywającej do opamiętania i piętnującej nadmierne spożycie, a jednocześnie robiącej wszystko, aby dostarczyć C2H5OH w ilościach zaspokajających rosnące potrzeby. Pierwszy powód to łatwość, z jaką rządzi się społeczeństwem żyjącym od kieliszka do szklaneczki, od literatki do musztardówki, od kufla do malucha i od libacji do libacji. Wielokrotnie urywany film o ponurej rzeczywistości sprawiał, że mózg przestawał kombinować, jak by tu ewentualnie tę rzeczywistość zmienić, a przestawiał się na myślenie, co wypić. Drugim i prawdopodobnie najważniejszym powodem ukrytego poparcia, jakie szło z góry dla picia dołów, był zysk. Komuna uzależniła się od przychodów Państwowego Monopolu Spirytusowego, które po wojnie szybko awansowały na główną pozycję w budżecie. Do końca lat 70. państwo czerpało ze sprzedaży społeczeństwu wódki dochody stanowiące 10-11 proc. całego budżetu. Rok 1980 odnotował także rekordowe wpływy alkoholowe - 14 proc. budżetu. Nabywaniu sztywnych bukietów, podzwanianiu siatkami i niewylewaniu za kołnierz sprzyjał fakt, że za zarobione w PRL pieniądze nie można było kupić wielu rzeczy. A z płatnych przyjemności flaszka była najłatwiej dostępna, najtańsza i najbardziej skuteczna. W rezultacie księża pili więc "na amen", lekarze "na zdrowie", matematycy "na potęgę", a wędkarze "zalewali robaka". Pili wszyscy, z wyjątkiem mężnych matek Polek, dźwigających na swych heroicznych barkach trud wyżywienia rodzin i doprowadzania do stanu używalności swych przepitych mężów i synów, uzależnionych od wspierania państwowego budżetu.

Ludzka strona towarzyszy

"Nie pij, pijąc, stajesz się czerwony", takie ulotki drukowano na powielaczach w stanie wojennym. Opozycja była zdania, że narodowe pijaństwo zniechęca ludzi do naturalnego dążenia do wolności. Wódka usypiała, koiła, rozleniwiała i oddalała od zwycięstwa nad tymi, którzy, aby stać się czerwonymi, nie musieli pić. Choć oczywiście pili, i to jak! Władza ludowa tankowała w swoim towarzystwie. Pana, wójta i plebana zastąpiło grono pijących wspólnie towarzyszy sekretarzy, szefów komórek i prezesów instytucji. W gminach podstawową "piątką do literka" byli najczęściej: pierwszy sekretarz komitetu powiatowego, szef powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, prezes Gminnej Spółdzielni "Samopomoc Chłopska", wójt i przewodniczący ZMP. Alkoholizm władzy ludowej, wywodzącej się głównie ze wsi, gdzie przez wieki kwitła tradycja chłopskiego picia na umór, wzmacniało zderzenie z obyczajowością rodem z ZSRR. Nawet nasi najdzielniejsi towarzysze, zaprawieni w ekstremalnej wschodniej konkurencji niezakąszania spirytusu, sławili w przekazywanych ustnie i pisemnie anegdotach niedoścignionych radzieckich towarzyszy. Na naszym terenie wśród wierchuszki trafiali się rekordziści, o których mówiono, że praktycznie nie przestają pić. Rolą towarzyszek sekretarek było pilnowanie, aby nikt postronny nie zobaczył członka kierownictwa państwa w stanie innym niż lekko usztywniony i pozycji innej niż wyprostowana. To mieszkańcy prowincji przyzwyczaili się do widoku miejscowych notabli wychodzących na czworakach z knajpy. Na górze trzymano fason, dając na luz tylko przy swoich, wielokrotnie już alkoholowo skompromitowanych. Za takiego luzaka uchodził np. Stanisław Kania, bratający się z personelem komitetu, ilekroć wpadał w stan wskazujący na przedawkowanie normalnego spożycia.

A kto z nami nie wypije

Z biegiem lat w kraju pijących, popijających i stroniących z trudem wykształciła się specyficzna pijacka odmiana savoir-vivre'u, polegająca na tym, że odmowa napicia się z kimkolwiek była oznaką braku kultury. Utarło się na wszystkich szczeblach i we wszelkich środowiskach, że "nie wypada nie wypić". Już w szkołach średnich przyjaźnie i zażyłości tworzyły się pośród pijących. Tych, którzy nie uczestniczyli w wychylaniu alpagi za blokiem, na torach czy nad rzeką, traktowano jako podejrzanych. We wczesnych latach 80. w jednym z podwarszawskich liceów powstała rymowana satyra na klasowe chlanie, kończąca się słowami: "Nie ma sprawy, lecz jest sprawca, przykład daje wychowawca". Polacy, bez względu na wiek i zasobność portfela, przetrwali najgorsze lata w stanie zamroczenia. Decyzje na najwyższym szczeblu podejmowano w pijanym widzie, po pijaku się zaręczano, pobierano i płodzono genetycznie predysponowane dzieci. O tym, jak bardzo byliśmy nastawieni na trwanie w stanie po spożyciu, świadczą skutki rządowego eksperymentu z 1982 roku, zakazującego sprzedaży alkoholu przed godziną 13.00. Abstynent Jaruzelski przekonał się w ten sposób o zaradności polskiego obywatela, któremu właśnie w czasach przedpołudniowej prohibicji udało się osiągnąć rekordowe, najwyższe w historii, roczne spożycie: 9 litrów czystego spirytusu na głowę.

Zobacz też: Liroy mocno do posłów: Wy wszyscy lubicie donosić

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki