Do wypadku doszło w 2022 roku przy ul. Jagiellońskiej, na przystanku Batalionu "Platerówek" w Warszawie. Babcia chłopca wysiadła z tramwaju jako pierwsza, za nią podążał czterolatek. Dziecko jednak nie zdążyło opuścić pojazdu. Drzwi przytrzasnęły mu nóżkę. Pojazd przeciągnął chłopca po kamiennym torowisku około 420 metrów. Nie udało się go uratować.
W związku ze śmiercią 4-latka motorniczy Robert S. usłyszał zarzuty. Prokuratura zarzucała mu, że „umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu lądowym oraz przepisy instrukcji dla pracowników Tramwajów Warszawskich i nieumyślnie spowodował wypadek ze skutkiem śmiertelnym”. Grozi mu do ośmiu lat więzienia.
Sprawa trafiła na wokandę ponad rok temu. Zgromadzone dowody, w tym nagrania z monitoringu i wykaz połączeń telefonicznych, wskazują, że motorniczy podczas jazdy korzystał z telefonu i słuchawek.
− Oprócz tego po zamknięciu drzwi nie upewnił się odpowiednio, czy ruszenie pojazdem nie spowoduje krzywdy wysiadającym pasażerom oraz osobom znajdującym się na przystanku. Na ocenę sytuacji wokół tramwaju poświęcił zbyt mało czasu − mówiła na jednej z rozpraw prokurator Aleksandra Krasuska-Szewczak. Robert S. nie przyznał się do winy i odmówił składania wyjaśnień.
Kontrowersje wokół bezpieczeństwa starych tramwajów
„Super Express” przypominał w październiku zeszłego roku, że Robert S. miał korzystać z telefonu i słuchawek, ale, jak stwierdził biegły, „błędy motorniczego nie przesądzają o jego winie”. Tę opinię potwierdzał były pracownik Tramwajów Warszawskich Krzysztof Leśniak, który przez 37 lat szkolił motorniczych i uczestniczył w komisjach powypadkowych.
− Te tramwaje są niebezpieczne, nie powinny jeździć po Warszawie! − mówił w rozmowie z „Super Expressem”. Podczas rozprawy tłumaczył: − Jeśli człowiek stanie przy ostatnich drzwiach tramwaju, motorniczy nie ma szans go zauważyć.
Feralnego dnia Robert S. prowadził tramwaj typu 105N − starego modelu, w którym pierwsze i ostatnie drzwi znajdują się na załamaniach niewidocznych z kabiny motorniczego.
− Tam widoczności w ogóle nie ma! W przeszłości te tramwaje obsługiwały dwie osoby − motorniczy oraz konduktor. Kiedy w latach 60. podziękowano tym drugim, nastąpił wysyp wypadków, do których dochodziło właśnie na końcu taboru. Nikogo to jednak nie obchodziło − mówił świadek.
Relacje świadków wstrząsają
Na poprzednich rozprawach przed sądem zeznawali również świadkowie zdarzenia, np. 25-latka, która była pasażerką feralnego tramwaju: − Jechałam odebrać dyplom z uczelni. Wysiadłam na przystanku. Nagle usłyszałam krzyk. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam panią, która się przewróciła. Krzyczała. Próbowałam podejść i jej pomóc. Wtedy zauważyłam tramwaj, który odjeżdża ciągnąc za sobą chłopca.
Zeznawał też 31-latek, który był w pobliżu: − Jechałem tego dnia do pracy. Na przystanku PIMOT zauważyłem tramwaj starego typu. Wysiadła z niego babcia, za nią dziecko. Chłopiec miał problem z wyjściem, jego nóżka zakleszczyła się w dolnym mocowaniu drzwi, a drugą miał już na peronie. Babcia próbowała go oswobodzić ciągnąc za rączkę. Drzwi się zamknęły i tramwaj ruszył. Kobieta zaczęła uderzać w obudowę tramwaju, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie przyniosło to skutku.
Świadek dodał, że ruszył autem za tramwajem: − Próbowałem zrównać się z pierwszym wagonem. Trąbiłem i migałem światłami, ale nie przyniosło to skutku. Po przejechaniu ok. 300 m tramwaj zatrzymał się. Zaparkowałem swoje auto i pobiegłem na miejsce. Była tam już grupa ludzi, próbowali pomóc dziecku. Zapytałem, czy chłopiec oddycha. Powiedzieli, że nie żyje.