Jaki był ten pierwszy dzień Powstania Warszawskiego, widziany pana oczami? - to pytanie zadaliśmy Romanowi Lipcowi ps. Adam, strzelcowi z batalionu „Zaremba-Piorun”, który w grudniu 2025 r. skończy 100 lat, ale wciąż doskonale pamięta szczegóły 1 sierpnia 1944 r. Jest dziś jednym z garstki żyjących uczestników walk o Warszawę, który wówczas rzeczywiście walczył z bronią w ręku (większość żyjących to najmłodsi uczestnicy walk, Zawiszacy, harcerze, którzy w bezpośrednich walkach nie uczestniczyli). Roman lipiec był strzelcem plutonu dowodzonego przez Józefa Ciesielskiego-Cymermana "Sylwestra", walczył w rejonie Śródmieścia Południowego, czyli dzisiejsze okolice Dworca Centralnego – ulice Emilii Plater, Poznańska, Hoża, Nowogrodzka. Roman Lipiec był przez lata niezwykle aktywnym kombatantem. Dziś już prawie nie wychodzi z domu. Ekipa „Super Expressu” odwiedziła go w warszawskim Wawrze. Chętnie opowiadał nam o Powstaniu Warszawskim, jakby to było dziś.
Na początku była ogromna radość
- Była wielka radość! Potem niestety rozczarowanie. Mój pluton miał zbiórkę na czwartym piętrze budynku na rogu Poznańskiej i Hożej. A ja byłem na Dobrej u swojej dziewczyny, przepięknej Lusi (przyszłej żony – red.) Byłem się pożegnać. Tam mnie złapał kolega „Lech”, zabrał mnie stamtąd zawiadamiając „Adam, zbiórka!”. Gdy tylko wyszliśmy z budynku, nad Pragą krążyły i toczyły walkę dwa samoloty – niemiecki messerschmitt i rosyjski myśliwiec - Jak. Robiły kółka i strzelały do siebie, ale się nie trafiły i w końcu odleciały. A my z kolegą mieliśmy za zadanie przetransportować broń do punktu zbiorki. Broń długa pojechała na wózku, a ja targałem torbę z pistoletami. Lekkie to nie było. Bezpieczne też nie – rozpoczyna swoją opowieść Roman Lipiec ps. Adam, w powstaniu starszy strzelec, dziś kapitan.
A skąd pseudonim „Adam”? - pytamy. - Nie wiem. Tak sobie wtedy wymyśliłem. No nie wiem skąd (śmieje się) 99-latek.
I wylicza szczegółowo: - Dostarczyliśmy wtedy do punktu zbiórki 12 karabinów, dwa peemy, 27 pistoletów typu vis, Parabellum, waltery i masę amunicji.
Dobić go? Nie jesteśmy zbrodniarzami…
Kilka godzin później weszli w na pół rozwaloną bramę na wysoki parter budynku w Śródmieściu.
- Rozeszliśmy się sprawdzając, czy jest czysty. Nagle wewnątrz budynku pochyliłem się widząc leżący karabin i słyszę jęki „hilfe, hilfe…”. Leżał tam ranny Niemiec. Ale nie zostawiliśmy go! Zrobiliśmy coś, co chyba tylko Polacy mogliby zrobić. Dobić go? Nie. Nie jesteśmy lekarzami, nie jesteśmy w stanie go uratować, ale też nie jesteśmy zbrodniarzami – opowiada Roman Lipiec. Zauważył wtedy, że na dworze stoi dorożka z koniem. - Położyliśmy tego Niemca na podłodze dorożki, tam gdzie się trzyma nogi, zacięliśmy konia i pognał z rannym w stronę niemieckiego bunkra. Nie strzelali.
Przeżył ten Niemiec? - Nie wiem! Nikt tego nie wiedział – wzrusza ramionami nasz rozmówca.
Gdy przypominamy, że jest jednym z nielicznych żyjących żołnierzy batalionu „Zaremba-Piorun”, potwierdza ze sutkiem: - Niestety, najgorsze jest to, że nas już nie ma! Mój batalion już praktycznie nie istnieje… - wzrusza się.
Szczęście jest ważne w życiu
- A z tym strzelaniem, ja muszę przyznać, że miałem trochę szczęścia. Szczęście jest ważne w życiu – powraca do wątku walki.
- W grudniu skończę setkę. Ogólnie byłem ranny cztery razy. W głowę, w nogę, w rękę. W głowę dostałem od Niemca strzałem w hełm. Powinienem już nie żyć. Gdyby ten hełm miał paski, pewnie bym już nie żył. Ludzie mi dali taki pordzewiały, polski hełm. Kilka dni go czyściłem, aż normalnie świecił. Ale on nie miał pasków do mocowania. I ledwo go założyłem, dostałem kulą w głowę, aż mi ten hełm zerwało. Gdyby on miał paski, pewnie bym już nie żył. Wtedy widziałem tylko kulę ognia nad własną głową... A gdy kilka dni później jeden z kolegów przeprowadzał Niemca tuż obok mnie i jakiś Niemiec oddał strzał, trafił mnie i nie kolegę, tylko tego Niemca. Dostał kulkę w kość. Jak on krzyczał! Jak on krzyczał! Słyszę to do dziś, choć już słabo słyszę – Roman Lipiec przywołuje w pamięci dramatyczne chwile z sierpnia 1944 r. Szczególnie utkwiła mu w pamięci scena z jednym z młodych chłopaków na ul. Emilii Plater.
Zabił pan kogoś w czasie Powstania?
- Pamiętam, że zatrzymałem jednego z młodych chłopaków, jak szedł ul. Emilii Plater z podniesionymi rękami. Dalej nie chciałem go puścić, mówię: „Zginiesz, tam cię zastrzelą!”. Ale on uparł się: „Do mnie nie strzelają!” - rzucił. I poszedł. Rzeczywiście, cało przeszedł cały ostrzał na Hożej, gdy był już po drugiej stronie ulicy, kula go dosięgła. I tak tam leżał i leżał. Aż ktoś musiał te jego zwłoki spalić. Wie pani, rozkładające się ciało strasznie śmierdzi… Ze trzy butelki benzyny na niego wylali… Może gdyby wtedy był ktoś ze mną jeszcze, może udałoby się przekonać, żeby zmienił drogę. Może by żył. Mnie się nie udało odwieść go od śmierci.
- Zabił pan kogoś w czasie Powstania? - to pytanie wywołuje dłuższą chwilę zadumy naszego rozmówcy. Powstaniec chwilę milczy. Widać, że waha się.
- Nie wiem… Nie wiem… No ten Niemiec, który mi strzelił w głowę, pewnie był przekonany, że mnie zabił, a żyję. Tak samo ja. Strzelałem. Byłem strzelcem. Ale czy trafiałem? Czy zabiłem Nie wiem… - odpowiada nam strzelec „Adam”.
I szybko zmienia temat - A z jedzeniem to było fajnie! - uśmiecha się zawadiacko.
Grochówka w powstaniu: „Nigdy więcej nie jadłem tak dobrej!”
- Pierwszego dnia powstania cały dzień nic nie jedliśmy. A gdy nocą, po sprawdzeniu kolejnego budynku, trafiliśmy na Hożą do zakonnic, franciszkanek, dostaliśmy taką grochówkę, jakiej nigdy wcześniej i nigdy już potem nie jadłem! Taka z przepysznymi kawałkami wędzonki. Obżarliśmy się tą zupą na cały następny dzień. Co roku w sierpniu chodzę tam, do tych zakonnic. Pukam. One otwierają. Bo tam zginął mój dowódca „Sylwester”. Oddaję mu honory.
Rowerzyści pojadą szlakiem batalionu "Zaremba-Piorun"
W niedzielę 3 sierpnia w ramach obchodów 81. rocznicy Powstania Warszawskiego, szlakiem batalionu „Zaremba-Piorun” przejadą rowerzyści w Masie Powstańczej.
Które miejsce w Śródmieściu jest jeszcze ważne na szlaku batalionu „Zaremba-Piorun”, oprócz budynku zakonnic?
- Chociażby willa oficera SS na rogu Emilii Plater i Wspólnej, przy której pochowanych zostało czterech powstańców – rzuca Roman Lipiec. Znał kilku z tych tam pochowanych.
Wtedy nie myślałem, że mogę zginąć
Czym dla Romana Lipca było Powstanie Warszawskie?
- Mówiąc językiem młodzieżowym – super ważną rzeczą. Bardzo ważną rzeczą. Ja nie zastanawiałem się wtedy, czy umrę. Nie myślałem, że mogę zginąć. To było coś naturalnego. Nam nastolatkom nie sposób było odmówić prawa do walki. Częściej odmawiali ci, co mieli ponad 20, po 30 lat... Nie wszyscy się nadawali.
W Archiwum Historii Mówionej w Muzeum Powstania Warszawskiego opowiadał, że poręczył za jednego ochotnika, którego przyprowadził do dowódcy, ale mężczyzna nie okazał się godny tego poręczenia...
- Uciekł! Po jednym dniu uciekł jak tchórz. A chłop był wielki jak dąb! Nie każdy się nadawał - rozkłada ręce Roman Lipiec ps. Adam, żołnierz batalionu "Zaremba-Piorun", niespełna stulatek.
A gdy redaktor "Super Expressu" dziękuje mu za rozmowę, powstaniec rzuca na pożegnanie zachęcająco: - Ale i tak jeszcze wszystkiego nie opowiedziałem!
Rozmowę Izabeli Kraj z Romanem Lipcem można obejrzeć w materiale WIDEO