Pracowali na pogotowiu, nie przyjęli zgłoszenia bo mieli przerwę. Cała piątka straciła pracę

- Nie mogę w to uwierzyć. Przez czyjąś nieodpowiedzialność zginął człowiek! - mówi wstrząśnięta Sylwia Lebioda (31 l.), której mąż wykrwawiał się na ulicy, bo przez 15 minut nie można było dodzwonić się do pogotowia. Do szpitala zawieźli go przechodnie, ale na ratunek było już za późno.

Przeczytaj koniecznie: Warszawa: Mój mąż konał, a pogotowie nie przyjechało

Po naszych publikacjach o tej tragicznej śmierci wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (53 l.) nakazał dyrekcji pogotowia przeprowadzenie kontroli. Jej wyniki są zatrważające! Okazuje się, że operator numeru 112 nie mógł połączyć się z pogotowiem, bo pięciorga z ośmiorga dyżurujących tam dyspozytorów nie było akurat przy stanowiskach. Artur Kamecki (38 l.), dyrektor stołecznego pogotowia, przyznaje, że zawinili ludzie, w dodatku doświadczeni pracownicy.

- Cała piątka została już dyscyplinarnie zwolniona. Wypowiedzieliśmy też kontrakt lekarzowi koordynatorowi, który tego dnia nadzorował ich pracę. Wszyscy bijemy się w pierś - mówi nam dyrektor Kamecki.

Sprawę niedopełnienia obowiązków przez pogotowie bada już śródmiejska prokuratura.

- Przesłuchaliśmy żonę pokrzywdzonego i czekamy na dokumenty ze szpitala. Mamy nadzieję, że poznamy dzięki nim bezpośrednią przyczynę śmierci, bo ciało zmarłego zostało już skremowane i nie można będzie przeprowadzić sekcji zwłok - mówi Zdzisław Kuropatwa, zastępca prokuratora rejonowego w Śródmieściu.

Śledczy przejrzą też dokładnie rejestry połączeń z numerem 112 i pogotowiem, spróbują też pewnie ustalić, dlaczego policyjny operator numeru 112 nie skorzystał ze specjalnej radiostacji ratunkowej, by wezwać karetkę do konającego Sławomira Lebiody.