Byłem komentatorem sportowym

2009-09-27 12:00

Bogdan Kalus (44 l.) od wielu lat artystycznie jest związany ze Śląskiem. Wielokrotnie nagradzany był tam za zawodowe osiągnięcia.

Popularność dała mu najpierw rola Gerarda ze "Świętej wojny", a następnie Hadziuka z "Rancza". Nam aktor zdradza, czy wyda książkę kucharską, o czym marzy i gdzie osiądzie na stałe

- Gdyby miał pan podsumować swoje dokonania, to...

- Wyszłoby na to, że moje filmowe granie trwa już dziesięć lat i że zagrałem w 11 filmach, 20 serialach i dwóch Teatrach Telewizji. Chyba na dobre zapuściłem korzenie w stolicy, chociaż moja żona (Katarzyna - przyp. red.) i syn (Piotr, 14 l. - przyp. red.) słabo znoszą rozłąkę. Planujemy wkrótce przeprowadzkę do Warszawy.

- Podobno zna pan wszystkie dobre knajpy w stolicy?

- Znam dobre miejsca nie tylko w Warszawie, ale w całej Polsce. Kiedyś wraz z teatrem, w którym pracowałem, dużo wyjeżdżałem. Podróżujący ze mną koledzy nigdy się nie zawiedli na wskazanych przeze mnie knajpkach. Sam gotuję, więc rzadko daję się oszukać w kwestii potraw.

- Może wyda pan książkę kucharską?

- Nie odważyłbym się jeszcze wydać książki kucharskiej ze swoimi przepisami, ale myślałem o przewodniku po przydrożnych knajpkach. Myślę, że musiałbym go wydać w dwóch częściach - w jednej byłoby napisane, gdzie warto zjeść, w drugiej - gdzie nie warto.

- A jaką kuchnię pan lubi?

- Gotuję potrawy włoskie lub azjatyckie. Średnio lubię kuchnię polską, chociaż czasem na Śląsku nachodzi mnie ochota na schabowego. Moja żona natomiast potrafi przyrządzić świetne hinduskie curry.

- Nadal komentuje pan mecze piłki nożnej?

- Byłem kilka lat spikerem. Wiadomo, jak mieszka się w Chorzowie, to się kibicuje Ruchowi Chorzów. Mojego poprzednika, dziennikarza sportowego, nie miał kto zastąpić. Usiadłem w kabince. I zostałem w niej sześć lat.Wprowadziłem kilka innowacji, co proszę mi wierzyć na Śląsku nie jest łatwe. Dziś już tego nie robię, choć czasem są głosy, żeby do tego powrócić, ale dla mnie to zamknięty rozdział.

- Skąd według pana wzięła się tak fenomenalna popularność "Rancza"?

- Nie okłamujemy rzeczywistości. Denerwuje mnie, gdy widzę w serialu, że ktoś, kto jest nauczycielem, wchodzi do mieszkania urządzonego, jakby zarabiał krocie. Pokazujemy, jak wygląda świat, a nie jak powinien wyglądać. W tym serialu nie grają wyłącznie przystojni panowie i piękne kobiety. Tacy ludzie pod sklepem na ławce jak w "Ranczu" są w każdym kraju, konflikty między proboszczami a władzą świecką w niejednym mieście. W "Ranczu" w sposób sympatyczny pokazujemy nasze wady i zalety. Na tym polega jego fenomen.

- Podpatrywał pan ławeczkowiczów?

- W Jeruzalu, gdzie kręciliśmy "Ranczo", obserwowaliśmy mieszkańców. Wielu z nich około południa już chodziło na tzw. bańce. Rozśmieszył nas pewnego razu mężczyzna wracający z wódką w ręce i robiący awanturę własnemu cieniowi. Ta rozmowa była oscarową rolą.

- Ma pan marzenia?

- Jak się ich nie ma, to przestaje się żyć. Jest wiele miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć. Dzięki żonie anglistce nie musimy korzystać z biur podróży, jesteśmy troszkę bardziej luksusowymi "backpackersami" (ludzie podróżujący z plecakiem bez usług biur podróży). W grudniu planujemy odwiedzić Malezję, bo to nasze ulubione miejsce. W trakcie podróży mam czas dla żony i syna, mogę się nacieszyć rodziną.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki