Don Vasyl: Tańczyłem, żeby Bozia dała mi chleb

2010-08-30 19:40

Urodził się w Łodzi, ale nie zagrzał tam długo miejsca. Dzieciństwo spędził w taborze. O śpiewach i tańcach oraz trudach cygańskiego życia opowiada "Super Expressowi" słynny Don Vasyl (60 l.), artysta, który w czwartek zaśpiewa w Szczecinie w parku Kasprowicza.

Urodziłem się w Łodzi, bo właśnie tam zawędrował cygański tabor, gdy miałem przyjść na świat. Ale moja rodzina pochodzi z Warszawy - jesteśmy kastą Romów wielkomiejskich. Mamy artystyczne i historyczne tradycje. Moi wujkowie brali udział w Powstaniu Warszawskim. Przodkowie ze strony taty, a więc i mój dziadek, wywodzili się z cygańskiej szlachty niemieckiej. Byli artystami grającymi na dworach królewskich i książęcych. Do Polski przywędrowali z Berlina.

Mama natomiast jest przedstawicielką polskich Romów z królewskiego rodu Brzezińskich. Nazwisko to ma cygańską genezę. Nadali je przed wiekami polscy władcy, którym nasz lud kojarzył się z brzozami, wśród których zatrzymywały się tabory, płonęły ogniska i rozbrzmiewała muzyka.

Wszyscy mieli muzykę i taniec we krwi. Nic dziwnego, że gdy miałem siedem lat, tata kupił mi w prezencie gitarę. Od dziecka więc grałem, śpiewałem i tańczyłem. Gdy spotykaliśmy się z innymi taborami cygańskimi, rodzice robili zawody, kto ma bardziej uzdolnione dzieci. I ja wszystkie wygrywałem.

Nie zawsze jednak bywało wesoło. Pamiętam dni, kiedy nie mieliśmy co jeść i płakaliśmy z głodu. Wtedy mama chodziła do ludzi zdobyć jakieś jedzenie, a tata mówił mi: "Zatańcz, synek, zatańcz. Zagraj, zaśpiewaj, a jak ładnie zatańczysz, to Bozia zrzuci ci kawałek chlebka z nieba". Wierzyłem w to, tańczyłem aż się zmęczyłem i zasypiałem. Potem, gdy mama wracała z wioski z chlebem i mlekiem, kładli to obok mnie, budzili mnie i mówili: "Zobacz synek, tańczyłeś i Bozia ci dała chleb".

Tabory stacjonowały przeważnie w lesie, z dala od wiosek, sklepów. Mama i inne Cyganki musiały chodzić daleko, by przynieść jedzenie. Czasem je kradły, czasem zarobiły wróżąc. Potem wszystko zbierane było do kupy i wspólnie gotowane. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy i wszyscy jedliśmy z jednej miski. To były najwspanialsze czasy, które utkwiły mi w pamięci. Nie było między nami nienawiści. Nie potrzebowaliśmy kryształów, szaf, drogich samochodów, tylko tego, co zmieściło się w cygańskim wozie. Byliśmy wszyscy tacy sami.

Wędrówka taborów skończyła się w 1964 roku. Miałem wtedy 14 lat, a nasz tabor zatrzymał się w Szczecinie. Tata kupił tam tramwaj i mieszkaliśmy w nim przez parę zim. Dopiero potem władze dały nam mieszkania.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki