Łucja Prus miała potencjał na gwiazdę pierwszej wielkości, ale nie chciała tańczyć do rytmu rynku. Była sobą.Zamiast wąchać estradowe konfetti, wybrała ścieżki wymagające wrażliwości: piosenkę poetycką, jazz, interpretacje tekstów z duszą. W latach 60. i 70. współpracowała z takimi nazwiskami jak Komeda (+ 37 l), Osiecka (+ 61 l.), Młynarski (+76 l.).
Publiczność ją kochała, ale ona tej miłości nigdy nie nadużywała. Mimo niekwestionowanego talentu nie miała ambicji, by stać się celebrytką. Jej świat był skupiony na muzyce i emocjach, jakie mogła przekazać. Ale nie stroniła od kontaktów z artystycznym środowiskiem. Nawiązywała przyjaźnie, zapraszała na obiady. A poproszona o baczenie nad młodszymi kolegami, spełniała się w tej roli idealnie podczas wspólnych tras koncertowych.
Miałem wtedy 21 lat. Pamiętam, że moja mama poprosiła ją, żeby się mną zaopiekowała podczas wyjazdu. I rzeczywiście: traktowała mnie wtedy prawie jak syna”
- wspominał Zbigniew Wodecki (+67 l.), choć różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie 8 lat.
"Głos, który nie krzyczał"
Łucja Prus śpiewała tak, jakby czytała komuś list. Intymnie, z czułością, bez emfazy. Jej piosenki były bliższe poezji niż rozrywce. Utwory takie jak "Nic dwa razy", "Walc szczęście", "Umówmy się na stare lata", zaśpiewane z Andrzejem Zauchą (+ 42 l.) czy "W żółtych płomieniach liści" ze Skaldami, to do dziś perełki w katalogu polskiej piosenki artystycznej. Podczas pracy przy tej ostatniej poznała swojego drugiego męża Ryszarda Kozicza, menedżera grupy.
Wbrew modom i gustom, Prus wybierała repertuar wymagający. Nie bawiła publiczności, lecz zmuszała do refleksji. Tym się wyróżniała. Gdy inni walczyli o przetrwanie w PRL-owskiej machinie estrady, ona szukała ciszy, harmonii i znaczeń. Nigdy nie czuła się gwiazdą.
Gwiazda to ktoś, kto wszystko stawia na jedną kartę. Ja tego nigdy nie robiłam. Nigdy nie chodziło mi o sławę, zawsze o muzykę
– mówiła w jednym z wywiadów. Każdy występ kosztował ją wiele, bo chciała być absolutnie szczera wobec widza. Nie umiała udawać, improwizować tam, gdzie brakowało uczuć. Dla niej piosenka była formą spowiedzi, a nie wygodną formułą estradową.
Przerwana kariera
W latach 80. praktycznie zniknęła ze sceny. Dla wielu było to niezrozumiałe. Ale Łucja Prus, która nigdy nie zabiegała o obecność w mediach, nagle wycofała się niemal całkowicie. Skupiła się na rodzinie – mężu i córce Julii, bo to było dla niej w tamtym momencie najważniejsze i to sprawiało jej największą radość. Zrezygnowała z kontraktów, propozycji, nawet przyjaźni… również jednej z najważniejszych – z Agnieszką Osiecką. Ale muzyka pozostała w jej życiu. Córka wspominała potem, że śpiewała niemal cały czas:
Pamiętam mamę śpiewającą w wannie, przy fortepianie, podczas pielenia ukochanych kwiatów w ogrodzie
Zerwana nić z Osiecką
Przyjaźń z Agnieszką Osiecką należała do tych twórczych i emocjonalnych. Osiecka pisała dla Prus, znały się prywatnie, rozumiały się bez słów. Ale kiedy Łucja postanowiła zrezygnować ze sceny, Osiecka nie potrafiła zrozumieć wyboru przyjaciółki. Miała się poczuć zawiedziona, a nawet urażona. W kuluarach mówiono, że wypowiadała się z goryczą, nie rozumiejąc tej decyzji. Miała nawet stwierdzić, że Prus „dostała skrzypce Stradivariusa i zrobiła z nich podstawkę do nogi od stołu".
Łucja Prus wśród bliskich wspominała o rozczarowaniu. Osiecka była dla niej kimś więcej niż tekściarką. Była to relacja bliska przyjaźni duchowej. Dlatego brak zrozumienia bolał podwójnie. Zwłaszcza że ona sama nie miała poczucia, jakoby cokolwiek marnowała:
Ja się zajmowałam tyloma różnymi rzeczami, że śpiewanie po prostu nie zdominowało mojego życia
– wspominała. Na scenę wróciła dopiero w latach 90-tych – za namową córki. Niestety nie na długo. Zdążyła nagrać dwie płyty, spotykała się z fanami na koncertach, występy znów były dla niej żywiołem. Ale przyszła choroba, która zabrała ją zbyt szybko. Rak piersi postępował błyskawicznie...
Odeszła za wcześnie
Zmarła 3 lipca 2002 roku w wieku zaledwie 60 lat. Na pogrzebie bliscy odtworzyli „What a Wonderful Word” Luisa Armstronga, po czym poszli na łąkę, gdzie zorganizowali piknik – by uczcić jej życie, nie śmierć. Takie było życzenie artystki.
Nie chciała żałoby, łez i mazgajstwa
– wspominała jej córka. Dziś młodsze pokolenia artystów – zarówno jazzowych, jak i alternatywnych – sięga po jej repertuar. To dowód, że prawda i głębia w sztuce nigdy się nie starzeją. Być może właśnie dlatego nadal chcemy jej słuchać. W czasach hałasu i łatwej sławy głos Łucji Prus brzmi jak sumienie estrady.