Gdy śpiewała, wielu płakało. W dniu jej pogrzebu bliscy zorganizowali... piknik

2025-07-01 5:08

Była zjawiskiem. Łucja Prus (+60 l.) nie miała potrzeby krzyczeć ani rzucać się w oczy, by każdy, kto ją usłyszał, zapamiętał jej głos na zawsze. Subtelna, liryczna, prawdziwa. Kiedy wchodziła na scenę, publiczność milkła. Gdy śpiewała "Nic dwa razy", wielu słuchaczy płakało. Dziś, wiele lat po jej śmierci, łatwo zrozumieć, dlaczego. Była jak ten wiersz Szymborskiej – krucha i niezwykła, nie do powtórzenia.

Łucja Prus miała potencjał na gwiazdę pierwszej wielkości, ale nie chciała tańczyć do rytmu rynku. Była sobą.Zamiast wąchać estradowe konfetti, wybrała ścieżki wymagające wrażliwości: piosenkę poetycką, jazz, interpretacje tekstów z duszą. W latach 60. i 70. współpracowała z takimi nazwiskami jak Komeda (+ 37 l), Osiecka (+ 61 l.), Młynarski (+76 l.).

Publiczność ją kochała, ale ona tej miłości nigdy nie nadużywała. Mimo niekwestionowanego talentu nie miała ambicji, by stać się celebrytką. Jej świat był skupiony na muzyce i emocjach, jakie mogła przekazać. Ale nie stroniła od kontaktów z artystycznym środowiskiem. Nawiązywała przyjaźnie, zapraszała na obiady. A poproszona o baczenie nad młodszymi kolegami, spełniała się w tej roli idealnie podczas wspólnych tras koncertowych.

Miałem wtedy 21 lat. Pamiętam, że moja mama poprosiła ją, żeby się mną zaopiekowała podczas wyjazdu. I rzeczywiście: traktowała mnie wtedy prawie jak syna”

- wspominał Zbigniew Wodecki (+67 l.), choć różnica wieku między nimi wynosiła zaledwie 8 lat.

"Głos, który nie krzyczał"

Łucja Prus śpiewała tak, jakby czytała komuś list. Intymnie, z czułością, bez emfazy. Jej piosenki były bliższe poezji niż rozrywce. Utwory takie jak "Nic dwa razy", "Walc szczęście", "Umówmy się na stare lata", zaśpiewane z Andrzejem Zauchą (+ 42 l.) czy "W żółtych płomieniach liści" ze Skaldami, to do dziś perełki w katalogu polskiej piosenki artystycznej. Podczas pracy przy tej ostatniej poznała swojego drugiego męża Ryszarda Kozicza, menedżera grupy.

Wbrew modom i gustom, Prus wybierała repertuar wymagający. Nie bawiła publiczności, lecz zmuszała do refleksji. Tym się wyróżniała. Gdy inni walczyli o przetrwanie w PRL-owskiej machinie estrady, ona szukała ciszy, harmonii i znaczeń. Nigdy nie czuła się gwiazdą.

Gwiazda to ktoś, kto wszystko stawia na jedną kartę. Ja tego nigdy nie robiłam. Nigdy nie chodziło mi o sławę, zawsze o muzykę

– mówiła w jednym z wywiadów. Każdy występ kosztował ją wiele, bo chciała być absolutnie szczera wobec widza. Nie umiała udawać, improwizować tam, gdzie brakowało uczuć. Dla niej piosenka była formą spowiedzi, a nie wygodną formułą estradową.

Przerwana kariera

W latach 80. praktycznie zniknęła ze sceny. Dla wielu było to niezrozumiałe. Ale Łucja Prus, która nigdy nie zabiegała o obecność w mediach, nagle wycofała się niemal całkowicie. Skupiła się na rodzinie – mężu i córce Julii, bo to było dla niej w tamtym momencie najważniejsze i to sprawiało jej największą radość. Zrezygnowała z kontraktów, propozycji, nawet przyjaźni… również jednej z najważniejszych – z Agnieszką Osiecką. Ale muzyka pozostała w jej życiu. Córka wspominała potem, że śpiewała niemal cały czas:

Pamiętam mamę śpiewającą w wannie, przy fortepianie, podczas pielenia ukochanych kwiatów w ogrodzie

Zerwana nić z Osiecką

Przyjaźń z Agnieszką Osiecką należała do tych twórczych i emocjonalnych. Osiecka pisała dla Prus, znały się prywatnie, rozumiały się bez słów. Ale kiedy Łucja postanowiła zrezygnować ze sceny, Osiecka nie potrafiła zrozumieć wyboru przyjaciółki. Miała się poczuć zawiedziona, a nawet urażona. W kuluarach mówiono, że wypowiadała się z goryczą, nie rozumiejąc tej decyzji. Miała nawet stwierdzić, że Prus „dostała skrzypce Stradivariusa i zrobiła z nich podstawkę do nogi od stołu".

Łucja Prus wśród bliskich wspominała o rozczarowaniu. Osiecka była dla niej kimś więcej niż tekściarką. Była to relacja bliska przyjaźni duchowej. Dlatego brak zrozumienia bolał podwójnie. Zwłaszcza że ona sama nie miała poczucia, jakoby cokolwiek marnowała:

Ja się zajmowałam tyloma różnymi rzeczami, że śpiewanie po prostu nie zdominowało mojego życia

– wspominała. Na scenę wróciła dopiero w latach 90-tych – za namową córki. Niestety nie na długo. Zdążyła nagrać dwie płyty, spotykała się z fanami na koncertach, występy znów były dla niej żywiołem. Ale przyszła choroba, która zabrała ją zbyt szybko. Rak piersi postępował błyskawicznie...

Odeszła za wcześnie

Zmarła 3 lipca 2002 roku w wieku zaledwie 60 lat. Na pogrzebie bliscy odtworzyli „What a Wonderful Word” Luisa Armstronga, po czym poszli na łąkę, gdzie zorganizowali piknik – by uczcić jej życie, nie śmierć. Takie było życzenie artystki.

Nie chciała żałoby, łez i mazgajstwa

– wspominała jej córka. Dziś młodsze pokolenia artystów – zarówno jazzowych, jak i alternatywnych – sięga po jej repertuar. To dowód, że prawda i głębia w sztuce nigdy się nie starzeją. Być może właśnie dlatego nadal chcemy jej słuchać. W czasach hałasu i łatwej sławy głos Łucji Prus brzmi jak sumienie estrady.

Oryginalne, zachwycające, skłaniające do zadumy. Te groby robią wrażenie
Super Express Google News

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki