Natalia Kukulska o płycie Ósmy Plan [WYWIAD]

2015-05-14 11:08

Natalia Kukulska przyznała, że  robienie czegoś dobrego dla innych powoduje, że czuje się potrzebna. Między innymi z tego powodu została ambasadorką SOS Wioski Dziecięce i zaangażowała się w pomoc osieroconym dzieciom. Wokalistka opowiedziała o płycie Ósmy Plan i o tym dlaczego zdecydowała zejść z pierwszego planu - zarówno na scenie jak i w mediach. Kukulska zdradziła także jaka jest dla swoich dzieci, jakie błędy wychowawcze zdarza jej się popełniać oraz  jak wspomina swoją młodość i wartości wpajane przez babcię i tatę.

Natalia Kukulska

i

Autor: http://www.nataliakukulska.pl/galeria/event/osmy_plan_sesja Natalia Kukulska

Wywiad udzielony na potrzeby akcji promującej SOS Wioski Dziecięce.

Magdalena Leończuk: Mówi się, że najlepiej poznać artystę przez jego płytę. Ponoć od dziecka jest Pani uparta i niepokorna. Ale dopiero płyty „Sexi Flexi”, „CoMix”, a zwłaszcza ostatnia „Ósmy plan” są pełne nieoczywistych brzmień elektronicznych, które mainstreemowe rozgłośnie radiowe raczej omijają. Listy przebojów już Panią nie interesują?

Natalia Kukulska: Myślę, że rzeczywiście jestem uparta, trochę niepokorna i prawdopodobnie w poprzednich moich płytach dochodziły do głosu te moje cechy charakteru. Niemniej jednak musiało się dużo wydarzyć, musiałam trochę przeżyć, by naprawdę wiedzieć, czego chcę i potrafić postawić na swoim. Rzeczywiście był czas list przebojów, ale wyczerpał się. Przede wszystkim wyczerpało się moje myślenie związane z tego typu twórczością, bo zauważyłam, że jest ono bardzo ciasne. Robienie piosenek pod rozgłośnie radiowe, które kierują się konkretnymi zasadami, kompletnie mnie nie kręci. Coraz bardziej miałam ochotę się rozwijać i iść w stronę świeżości, nieoczywstości, która była sprzeczna z tym, czego oczekują rozgłośnie. Gdy dotknęłam tego sukcesu w rozumieniu komercyjnym zauważyłam, że jednak na dalszym planie są znacznie ciekawsze perspektywy. Ciągłe ściganie się na listach przebojów, oczekiwania innych i kierowanie się wytycznymi na pewno ogranicza artystycznie, nie rozwija i może być wielką pułapką.

Ponoć dla Pani taty liczyła się chwytliwość utworu tak, by stał się przebojem. Natomiast o żonie powiedział, że ciągle szukała czegoś nowego w muzyce i nie chciała utrzymać się w jednym nurcie. Rozumiem, że bliższe jest Pani podejście do muzyki mamy?

Dla taty bardzo ważne było to, jak coś jest postrzegane przez tzw. masowego słuchacza, żeby utwór znali wszyscy i go nucili. Ja miałam inne podejście, a teraz ono rzeczywiście się jeszcze zradykalizowało. Pod koniec życia mojej mamy widać po jej wyborach repertuarowych, że szukała trochę innych kompozycji. To było fajne, bo mobilizowała też do tego mojego tatę. Choć miał inne oczekiwania, wspiął się na wyżyny swoich poszukiwań muzycznych i naprawdę napisał kilka bardzo ciekawych utworów. Często przebój jest pojęciem niezwykle zgubnym. Po pewnym czasie nie wiemy, czy jest dobry, czy zły. Już jest częścią nas, bo tak często był grany. Mnie się takie utwory bardzo szybko nudzą. Rzadko mają większą wartość. Staram się już nie kierować ani wyborami moich rodziców ani tym, czego inni ode mnie oczekują, a tym, co czuję. Wierzę, że taka droga jest najlepsza. Szczerość znajduje odbiorców. Jest to teraz o wiele mniejsze grono, ale myślę, że nieprzypadkowe.

Mimo niepokorności w młodzieńczych latach, Pani piosenki z początków kariery były bardziej uładzone i mainstreemowe. Skąd ten dysonans między naturą a ówczesną twórczością?

Jak zaczynałam śpiewać to w Polsce dominowała muzyka rockowa. Starałam się przemycać swoje inspiracje, a słuchałam głównie soulu i z początku też wymagało to pewnej upartości, by robić swoje. To były zupełnie inne czasy. Myślę, że jak się dobrze ktoś wsłucha i przyjrzy mojej drodze zawodowej, to zobaczy w tym ciągłość. Każda płyta była nową, artystyczną historią. Nigdy nie było dysonansu ale byłam na innym etapie, dawałam z siebie wszystko ale chyba w trochę innej estetyce się poruszałam. Teraz wiele z tego co robiłam stało się mi obce ale nie wstydzę się tego.  To tak jak oglądanie albumu ze starymi fotografiami… Z niektórych wykonań jestem zadowolona, inne mnie nawet śmieszą… Zmieniamy się.

Jest Pani autorką niemal wszystkich tekstów piosenek, które znalazły się na płycie „Ósmy plan”. Jak ta rola wpłynęła na Panią jako na piosenkarkę?

Pisanie tekstów niezwykle ułatwiło mi pracę w studiu, tzn. śpiewanie i interpretację. Nie musiałam zastanawiać się, co autor miał na myśli i jakimi emocjami, sposobami interpretacyjnymi to przekazać. Było to zupełnie naturalne. Tak samo zresztą było z muzyką. Wymyślałam melodie, które były dla mnie wygodne czy po prostu siedziały we mnie.

Album „Ósmy plan” zawiera 2 krążki, z czego jeden to piosenki nagrane w Alvernia Studios wraz ze słynnym kwartetem smyczkowym Atom String Quartet. To dość zaskakujące formalnie rozwiązanie. Skąd ten pomysł?

Chcieliśmy zrobić wersję na singla 1-2 utworów elektronicznych. Zespół zaproponował nam aranżacje do wszystkich i dołożył jeszcze „To jest komiks” z poprzedniej płyty („CoMix” – przypis autorki). To, co zrobili, było niezwykle ciekawe i mnie zainspirowało. Pomyślałam, że forma live z akustycznymi instrumentami smyczkowymi będzie fajnie kontrastować z płytą elektroniczną nagraną razem z moim mężem w studiu. Wiadomo, że płyty można studyjnie cyzelować, pieścić, a nagranie live jest czymś zupełnie innym, bo emocje są wyjątkowe. Niektóre elementy są przedstawione zupełnie inaczej, czasami nawet inaczej brzmią te same teksty w wersji elektronicznej i smyczkowej. Cieszę się, że udało się pokazać, że muzyka jest jedna. Muzycy jazzowi, którzy znakomicie czują się również w klasyce, nagle wzięli na warsztat utwory electro-popowe, zagrali na smyczkach wszystkie arpeggiatory, elementy typowe dla muzyki elektronicznej, co pokazuje, że w muzyce nie ma podziałów.

„Ósmy plan” to kolejna po „CoMix” płyta, którą stworzyła Pani w duecie z mężem. Jest Pani zodiakalną Rybą, a mąż Wodnikiem. Zgodnie z teorią powinowactwa serc oba znaki łączą marzenia, wrażliwość i lęk przed światem. Potwierdza Pani?

Nawet nie wiedziałam, że te znaki tak się łączą. Wszystko się zgadza. Na pewno mamy podobną wrażliwość, marzenia i oczekiwania wobec życia. Lęk przed światem? Chyba też… czasami razem się chowamy właśnie min. za muzyką. Stanowimy jedność. Jest mi niezręcznie o tym mówić, bo trudno jest się chwalić szczęściem. Ale naprawdę to jest niesamowite, bo uzupełniamy się znakomicie w życiu i w pracy. Przez tyle lat, będąc razem, wykształciło się wspólne patrzenie – mi są potrzebne oczy Michała do pełni widzenia sytuacji, bo mam wtedy poczucie większego spełnienia. I wydaje mi się, że nawzajem. Dlatego „Ósmy plan” to kolejna płyta, którą odważyliśmy się robić razem. Znów ja byłam żandarmem, bo obydwoje jesteśmy perfekcjonistami, ale Michał nie ma poczucia czasu gdy tworzy(śmiech), zawsze jest niezadowolony, coś by zmieniał. A mnie zależało na tym, żeby zostawić trochę spontanicznej myśli, która była na początku. Dlatego pilnowałam, by skończyć tę płytę i w pewnym momencie powiedzieć „ok, to już to mamy, zostawmy to, niech zostanie takie, jakie jest”.

Kiedyś mój znajomy zażartował, że gdyby żona nie lubiła Beatlesów, nie byliby małżeństwem. A Was łączy uczucie, bo rozumiecie się muzycznie, czy rozumiecie się muzycznie, ponieważ łączy Was uczucie?

Bardzo zabawne pytanie. Trudno powiedzieć, co jest wyjściową rzeczą dla związku. Zaczęliśmy najpierw ze sobą pracować, więc połączyła nas na pewno pasja. Podczas pracy zaczęliśmy obserwować siebie jako ludzi i okazało się, że jest nam po prostu ze sobą dobrze, mamy wiele wspólnego, wiele sobie do powiedzenia. Rozumiemy znakomicie swoje pasje, potrzeby, nikt nie jest zazdrosny o pracę i nie ma do nikogo o nią pretensji, bo mamy dokładnie tak samo. Sztuka jest papierkiem lakmusowym, bo jest czymś nie do końca nazwanym i konkretnym. Jeśli śmiejemy się z tego samego, wzrusza nas to samo, podobne dźwięki robią na nas wrażenie, mamy podobne rozumienie piękna, to jest niezwykle cenne i bardzo ważne dla związku. Być może są takie związki, gdzie są cały czas tarcia i zupełnie inne spojrzenia, inspiracje. Zdecydowanie nie umiem sobie wyobrazić, że cały czas mamy się ścierać, dyskutować i przekonywać do swoich wizji. Mamy wspólną wizję. Jedziemy na wspólnym wózku.

Promujący płytę singiel „Pióropusz” jest o niechęci do blichtru i blasku fleszy, które maskują samotność. Czy łatwo było zrezygnować z pisków i miśków rzucanych na scenę i zejść na drugi plan?

Łatwo, choć wyrastałam z tego dość długo. Zrezygnowałam, gdy poczułam, że nie o to chodzi (śmiech), nie na tym mi zależy. Zdecydowanie wolę mieć fanów, którzy słuchają podobnej muzyki jak ja i rozumieją to, co robię, a nie zbierają moje plakaty i interesują się mną tylko jako popularną osobą. Widzę teraz bardzo dużą różnicę wśród swoich nowych fanów. Myślę, że mogłabym z nimi usiąść na kawie, porozmawiać i doskonale byśmy się rozumieli. Wyrosłam już z takiej publiczności, która wycinała zdjęcia i rzucała miśki na scenę.

Piosenki bywają spójne z losem. Na płycie „Ósmy plan” znalazła się ballada „Na koniec świata”, a w niej słowa: „Przez kurtynę codzienności chcesz za szybko przejść. To tylko wstęp. Bilet jest w jedną stronę. Nie ma ulgowych miejsc. Tajemnicą jest cel”. Czy inaczej odczuwa Pani upływ czasu po śmierci taty?

Trudno mi powiedzieć, czy inaczej. Cały czas mamy wrażenie, że śmierci po prostu nie ma, dopóki nas nie dotknie i nie odejdzie ktoś bliski. Widzimy, co się dzieje wokół, ale cały czas mamy skorupę. Myślimy o śmierci naszych bliskich jak o czymś, co nastąpi kiedyś, ale kompletnie nie jesteśmy w stanie sobie tego wyobrazić, bo jest to tak trudne do przejścia. I gdy nagle się dzieje, to się okazuje, że spełnia się plan, który przecież był nieodzowny. Wielokrotnie musiałam przetrawiać ten trudny temat. Największym bodźcem dla stworzenia piosenki „Na koniec świata” było odejście mojego taty. Próbowałam spojrzeć na przemijanie z nadzieją. Nie da się zaplanować życia – jak chce, tak nas zaskakuje i nie zawsze jest wygodne. Nie do końca wiemy co jest celem. Śpiewam o nie poddawaniu się temu co nam wmawia, że jest koniec. Wystarczy spojrzeć, jaką jesteśmy małą kropką we wszechświecie i wtedy nie stajemy się pępkami świata. Jesteśmy przecież cząstką czegoś, co jest w ciągłym ruchu, bo tę wieczność jest sobie bardzo trudno wyobrazić. Piosenka „Na koniec świata” jest niezwykle dla mnie ważna. Nawet teraz, jak o tym mówię, mam wrażenie, że zabijam znacznie głębsze refleksje. Za to muzyka jest dobrym dopełnieniem, bo przekazuje znacznie więcej emocji.

Kiedy człowiek oswoi się ze śmiercią rodziców, zostają po nich pamiątki, do których można wracać na własnych warunkach, gdy nie ma się już lęku przed pogrążeniem się w smutku. Panią myśli o rodzicach mogą uderzyć w najmniej spodziewanych momentach – w sklepie, w taksówce czy u lekarza, gdy w radiu usłyszy Pani piosenkę śpiewaną przez mamę albo utwór skomponowany przez tatę. Jak to na Panią oddziałuje?

Bardzo słuszne spostrzeżenie. Rzeczywiście nie jest to do końca dla mnie komfortowe. Nie są to wspomnienia, na które zawsze mam ochotę. Nie dlatego, że są złe, ale mogą być bolesne. Wspomnienia są jak otwieranie albumu z przeszłością, a zazwyczaj robimy to wtedy, kiedy mamy potrzebę serca. Nie lubię być do tego zmuszana i to jest zawsze dla mnie bardzo trudne. To, że usłyszę piosenkę mojej mamy w radio, jest miłe. Myślę sobie: „o, ktoś pamięta”. Natomiast chyba najtrudniejsze są powroty wymuszone niesprawiedliwością – kiedy czytam nieprawdę, muszę coś tłumaczyć. Nawet moja babcia, która ma lat 90, mówi: „Niech oni dadzą już im święty spokój. Ile można...” Co chwila ktoś pisze, że potrzebuje tego zdjęcia, takich informacji... Cały czas jestem biurem wspomnień i to jest trudne, bo wolałabym żyć swoim życiem, a sprawy rodziców mieć w sferze pamięci i uczuć.

Od lat była Pani ogromnie zaangażowana w pielęgnowanie pamięci rodziców, a z drugiej strony nie raz deklarowała, że nie chce być oceniana przez ich pryzmat. W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Ubolewam nad tym, że ta przeszłość nadal mnie obciąża. Bo chciałabym żyć własnym życiem, myśleć do przodu, być tu i teraz, planować przyszłość, a nie tkwić ciągle jedną nogą w przeszłości”. Czy coś się tu zmieniło?

Nic się nie zmieniło. Były preteksty do angażowania się w pielęgnowanie pamięci rodziców i często to nie były moje inicjatywy. Ale chciałam ze swojej strony zrobić, co mogę, żeby forma tej pamięci była jak najpełniejsza. Gdy miasto Opole wyszło z propozycją zrobienia koncertu poświęconego twórczości moich rodziców, to trudno mi było odmówić. Z kolei miasto Poznań z okazji jubileuszowego roku urodzin i śmierci mojej mamy pomyślało, żeby zrobić sylwestra zadedykowanego jej twórczości. Też trudno mi było odmówić, choć kompletnie mi to nie było po drodze, bo właśnie kończyłam pracę nad swoją płytą. Zajęłam się jednak pomocą przy organizacji, doborze repertuaru i artystów. Sama nie chciałam już śpiewać tego repertuaru. Teraz ukazuje się biografia Marcina Wilka pt. „Tyle słońca”. Od ponad 2 lat przesuwałam publikację i mówiłam, że może jeszcze nie teraz. Z drugiej strony jest tyle złych, plotkarskich publikacji, że uczciwa biografia będzie czymś dobrym i przyda się. To nie zawsze są moje inicjatywy, ale jeżeli już pomagam, to staram się, żeby to pielęgnowanie pamięci było najpełniejsze i miało poziom artystyczny.

Czy nie kusiło Panią, aby przyjąć nazwisko męża i raz na zawsze symbolicznie odciąć się od rodowego, by nie być umieszczaną w kontekście sławnych rodziców?

(śmiech) Zmiana nazwiska dużo by nie dała. Zresztą jestem Kukulska-Dąbrówka w dowodzie. Wydaje mi się, że to byłoby na siłę, sztuczne. Przy okazji płyty „Ósmy plan” myślałam o tym, że mogłabym założyć zespół czy formację. Ale cały czas mi się wydaje, że jest to pretensjonalne, takie sztuczne odcinanie się i ucieczka nie wiadomo przed czym. Mam taką, a nie inną historię. Muszę nadal robić swoje. Ludzie posługują się często schematami myślenia, skojarzeniami i rozumiem to. Nie wiedząc, co teraz robię, a znając to, co robiłam kiedyś, nie pomyślą o mnie jak o nowym artyście. Wybrałam trudną drogę. Płytę „CoMix” sygnowaliśmy nazwą Kukulska-Dąbrówka, ale skończyło się na tym, że przez to nie umieszczana jest w mojej solowej dyskografii. Postanowiłam więc nie robić niczego na siłę i nadal działam pod własnym nazwiskiem. Zobaczymy, jak będzie. Może znajdę jeszcze na to pomysł. Ale wydaje mi się, że byłoby to trochę na siłę.

Ponoć Pani tato był jednocześnie fanem i największym krytykiem. W jednym z wywiadów przeczytałam, że musiał wszystko skomentować: od płyty przez zdarzenie po Pani wygląd. Czy łapie się Pani na tym, że zastanawia się, co by powiedział?

Wiem, co by powiedział, bo wiem, jaki był jego gust i dobrze go znałam. Bardzo chciał, żebym była doceniona. W związku z tym, jak coś nie miało spektakularnego odbioru, to zastanawiał się dlaczego, dyskutował ze mną, radził… Kompletnie nie mógł zrozumieć, że mi wcale nie zależy na powszechnym odzewie. Wydaje mi się, że dopiero po czasie zrozumiał, jaką idę drogą – bardziej niezależną i samodzielną. Pokazała mu to płyta „CoMix”. Rodzic patrzy na swoje dziecko trochę bezkrytycznie, a z drugiej strony jest największym krytykiem, bo wie, na co je stać. Tak było z moim tatą i te relacje rodzicielskie przekładały się na jego patrzenie na mnie jako zawodowca, którym był.

W jednym z wywiadów powiedziała Pani: „Miałam czasem wrażenie, że przed babcią i tatą powinnam występować w pełnej stylizacji, by zawsze wszystko było na miejscu”. Co miała Pani na myśli?

Był taki czas gdy miałam wrażenie, że nawet w domu patrzyli na mnie jak na kogoś, kto powinien być w pełni gotowy, zdyscyplinowany (śmiech). Gdy miałam gorszą cerę, nieuczesane włosy to był komentarz. W pewnym momencie tupnęłam. Od dziecka miałam własne wizje, dość indywidualne spojrzenie na pewne rzeczy, które nie leżały w estetyce mojej babci i taty. Oni zamiast to starać się zrozumieć, komentowali. Na pewno różnica pokoleń. Staram się teraz nie popełniać takich grzechów wobec własnych dzieci, bo każdy człowiek jest indywidualną postacią i nie można od niego oczekiwać realizacji własnych wyobrażeń do końca.

Kiedy poczuła Pani, że jest świadomą i niezależną artystką pewną muzycznej drogi, którą obrała?

Ważnym punktem na tej drodze był wyjazd do Musicians Institute w Stanach Zjednoczonych, gdzie chodziłam na zajęcia wokalne i związane z kompozycją i z pisaniem. Bardzo twórczy czas. Pewne rzeczy mi się w głowie przestawiły i gdy wróciłam, moja droga zaczęła się zmieniać. Nagrałam wtedy płytę pt. „Natalia Kukulska” – piosenki szły już w inną stronę i nie zostały przychylnie odebrane przez rozgłośnie radiowe. Byłam z nich bardzo dumna i nie dałam sobie wcisnąć, że coś z nimi jest nie tak  więc postanowiłam zmienić podejście, nastawienie, i dalej robić swoje. Zwłaszcza że rozwijanie się naprawdę dawało mi satysfakcję. Drugi przełomowy moment był przy okazji płyty „Sexi Flexi” – zaczęłam inaczej myśleć o piosenkach. Starałam się odnaleźć rodzaj pierwotnej pasji. Interesowało mnie łapanie chwil, zabawa dźwiękami, traktowanie głosu jako instrumentu, a nie ekwilibrystyka wokalna i popisywanie się. Troszeczkę mi się ego zmniejszyło. Ważniejsza była całość – muzyka, klimat, kompozycja, pomysły – niż ja w blasku świateł.

„Artysta, prawdziwy artysta, a nie przeintelektualizowany młynek mielący automatycznie wszystkie możliwe wariacje i permutacje, nie powinien bać się cierpienia” – pisał Witkacy. Jak Pani rozumie jego słowa?

Chodzi chyba o powrót do źródeł, o szczerość przekazu, żeby ważniejsza była treść, a forma pomagała przekazać ją i wszystkie emocje. To są bardzo ważne rzeczy. Artysta jest prawdziwy wtedy, kiedy nie unika swoich prawdziwych uczuć i emocji, nawet jeśli nie są one bardzo uładzone.

W popularnym serialu „Przyjaciele” Pheobe próbuje przekonać Joeya, że istnieją dobre, a przy tym bezinteresowne uczynki. Przyjaciel się z nią nie zgadza choćby dlatego, że zrobienie dobrego uczynku wiąże się z poczuciem satysfakcji. Czyje myślenie jest Pani bliższe?

Rzeczywiście robienie czegoś dobrego zawsze ma minimalny w sobie podstęp (śmiech). Jest trochę robieniem sobie dobrze, jeśli odczuwamy z tego satysfakcję. Ale wydaje mi się, że nie ma w tym kompletnie nic złego bo potrzebujemy czuć się potrzebni. Samotność wynika głównie z tego, że nasze życie nie jest dla nikogo przydatne. To jest chyba najgorsze uczucie, kiedy pomyślimy, że jak nas nie będzie, to dla nikogo nic się nie zmieni. W związku z tym wydaje mi się, że motorem życia często jest to, żeby robić coś dla innych.

Jest Pani ambasadorką Stowarzyszenia SOS Wioski Dziecięce – organizacji, która od ponad 30 lat opiekuje się porzuconymi i osieroconymi dziećmi. W tym momencie jest ich ponad 1400. W jakich okolicznościach zaczęła Pani działać na rzecz stowarzyszenia?

Brałam udział w programie „Bitwa na głosy”. Wtedy każda drużyna miała wybrać cel charytatywny, na który w razie wygranej przeznaczy pieniądze. W tym samym czasie zgłosiły się do mnie Wioski. Pojechałam tam i zobaczyłam jak to wszystko wspaniale działa. Miałam okazję wcześniej odwiedzić wiele domów dziecka i widziałam różnicę, a dla mnie temat dzieci osieroconych czy pozostawionych bez rodziców jest szczególnie ważny i bliski. Pomimo tego, że straciłam mamę, miałam dużo szczęścia, bo były ze mną bliskie osoby. Trudno jest mi wyobrazić sobie, jakie to straszne dla młodego człowieka, gdy cały grunt mu się usuwa spod nóg i ma poczucie braku stabilizacji, braku bezpieczeństwa. Zobaczyłam, jakie wsparcie na całe życie dają im Wioski. Wystarczy zobaczyć, jakie dzieci są, gdy wchodzą do Wiosek i gdy są absolwentami. To jest coś pięknego. Warto o to walczyć.

Skąd w Pani taka potrzeba pomagania innym?

Chyba właśnie czuję, że mogę się przydać do zrobienia czegoś dobrego.  Jako osoba publiczna często jestem proszona o to, by wesprzeć różne akcje. Śmiałam się ostatnio z moją menedżerką, że moja tablica na FB mogłaby być tablicą pomocy, bo dziennie przychodzi po kilka-kilkanaście próśb o pomoc, przekazanie informacji, o udostępnienie. To jest bardzo trudne, żeby na to wszystko się wyłączyć, ale chciałabym mieć czas na prywatność i być wiarygodna, nie angażować się we wszystko. Z Wioskami już się bardzo zżyłam. Widzę efekty swojej pomocy i to daje mi wielką satysfakcję. Mam potrzebę robienia tego dalej.

SOS Wioski Dziecięce są wspierane przez rozmaite firmy – ostatnio przez Groupon. W dniach 27 kwietnia-10 maja portal przeprowadził specjalną akcję – od kwoty każdego sprzedanego kuponu do restauracji Groupon przekazał 10 zł na konto SOS Wioski Dziecięce. Uzbierana suma zostanie przekazana na dożywianie potrzebujących dzieci. Tego typu działań – pro bono – opinia publiczna wręcz oczekuje od biznesu. Podobnie jak od artystów. Ale nie każda firma czy artysta chce tę społeczną odpowiedzialność na siebie wziąć. Dlaczego?

To bardzo piękna inicjatywa ze strony Groupona. Rzeczywiście ludzie bardzo głośno szczekają o pomocy, zwłaszcza jeśli widzą, że ktoś ma pieniądze i się nimi nie dzieli. Wydaje mi się, że każdy powinien najpierw spytać swoje sumienie, czy robi coś dla innych w sposób bezinteresowny. Jeśli artysta pomaga, to zawsze idzie opinia, że robi to dla lansu, dla kariery. To jest straszne. A jeśli nie pomaga, to też jest źle. Nie ma co się przejmować taka krytyką, bo zawsze będzie. Mecenaty sztuki, pomoce społeczne potrzebującym to jest coś, na co duże firmy mogą sobie pozwolić. Wszelkie inicjatywy są wspaniałe. Często jest to rodzaj akcji, która jednoczy ludzi i jest bardzo potrzebna. Są na to konkretne dowody, więc mam nadzieję, że pomysł dożywienia potrzebujących dzieci w związku z inicjatywą Groupona i SOS Wiosek Dziecięcych przyniesie pożądany skutek i dużo, dużo dobrego.

Dziękuję za rozmowę.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki