Stasiek Wielanek: Komuna obiecywała mi świetlaną przyszłość

2010-07-06 8:00

Moje dzieciństwo? Chyba na tamte czasy było normalne - opowiada "Super Expressowi" Stasiek Wielanek (61 l.), założyciel Kapeli Czerniakowskiej.

Ojciec nieźle zarabiał, było nas troje rodzeństwa, ale o czymś takim jak rower w ogóle nie mogliśmy marzyć. Jeździłem na fajerce - to taka obręcz zdjęta z kuchni, którą popychałem pogrzebaczem, grałem w zośkę, a zimą jeździłem na łyżwach i zjeżdżałem na sankach w Agrykoli. Latem zaś, w sobotę lub niedzielę, rodzice pakowali na wózek podsmażane kotlety, kartofle, na drugi wózek brali harmonię i "paliwo", dla dzieciaków łakocie i szliśmy z tym majdanem piechotą nad Jeziorko Czerniakowskie. A tam... Pływaliśmy, starsi śpiewali i tańczyli na trawie. Ojciec mój grał na organkach i pięknie śpiewał, po nim odziedziczyłem umiejętności muzyczne.

Najgorszą rzeczą, jaką zbroiłem jako chłopak? Nie starałem się jakoś specjalnie komukolwiek robić przykrości, ale raz mama o mały włos nie umarła przeze mnie z wrażenia. Taki jej numer wykręciłem. Kiedyś czepiano się samochodów, które przyjeżdżały na podwórko, i za tymi ciężarówkami pruło się na butach po śniegu. I ja raz tak zrobiłem, jak zresztą wszystkie chłopaki. Na nasze podwórko przyjechał samochód z węglem do kotłowni i ja się go chwyciłem. Ale nagle jak nie wpadnie w dziurę! Rzuciło mną tak, że głową o klapę zahaczyłem. Naprawdę niewiele brakowało, a straciłbym głowę. Ciotki biegiem ze mną poleciały do sióstr nazaretanek, gdzie był ośrodek zdrowia przy ul. Czerniakowskiej. Ale specjalnie, to ja nie broiłem. Byłem w pełni ułożony, z małą maturą pełną, dwoma kursami tańca i kursem gotowania na gazie.

Podczas wojny mama sprzedawała w tramwajach papierosy. Któregoś dnia podeszła do esesmana i ten tak ją uderzył, że straciła przytomność. Wtedy dostała pierwszego ataku serca. Po tym zdarzeniu mama zaczęła chorować. Dwa ostatnie lata życia leżała w łóżku. Podobno można ją było uratować, takie operacje robiono w Szwecji, ale kosztowały 10 tys. dolarów. Pamiętam, ostatni profesor, który przyszedł z wizytą do mamy, powiedział, że będzie żyła jeszcze dwa tygodnie i tyle żyła.

Kiedy mama umarła, wszystko się rozsypało. Dopóki żyła, chodziłem do prywatnej szkoły muzycznej do Studium im. Henryka Wieniawskiego. Miałem 12 lat, kiedy umarła, ona 33. Zawalił się świat dzieciństwa, trzeba było się wziąć za robotę. Tato nie mógł sobie z tym poradzić, niemalże zwariował. Gdy wyszedł z domu, to tydzień go nie było, a co zarobił, to przepił. Tato z mamą znali się od dziecka, pobrali się jako nastolatki. Mama miała 17, tato 19 lat.

Musiałem iść zarabiać. Szukali gońca w Komitecie Centralnym Partii, to się nająłem. Pamiętam, jak mnie sprawdzali na początku w tej robocie, pieniądze mi podkładali, czy aby nie ukradnę. No, bo wiadomo, chłopak z Czerniakowa... Ale spodobałem się im, nawet obiecali załatwić mi szkołę. Mówili, że jestem bystry, że wykształcą mnie. Ale chłopaki z podwórka śmiały się, że dla czerwonych pracuję. Ostrzegały, że najpierw wykształcą, a potem będą za to coś chcieli. Zrezygnowałem, ale oni nie. Jeszcze w sierpniu, przed rozpoczęciem szkoły, przyjeżdżali i namawiali, abym wrócił, żebym zaczął naukę, a oni będą pokrywali koszty mojej edukacji.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki