- Żyliśmy więcej niż skromnie, bo tylko Piotr zarabiał na dom. Ja zajmowałam się dziećmi. Mąż w Polsce nie mógł znaleźć pracy, więc co jakiś czas wyjeżdżał za granicę. W połowie listopada pojechał do Niemiec. Miał pracować na budowie. Cieszyliśmy się, że będziemy mieć pieniądze na święta i prezenty dla dzieci. Miał wrócić na Boże Narodzenie - opowiada przez łzy pani Dorota.
Do tragedii doszło nazajutrz po wyjeździe. 22 listopada Piotr Wonitowy (+30 l.) został potrącony przez samochód. Zginął na miejscu.
- Wyjechał w piątek, a w sobotę już nie żył. W poniedziałek miał rozpocząć pracę, nawet nie zdążył podpisać umowy i dopełnić formalności. Mimo to jego niedoszli szefowie bardzo mi pomogli. Podobnie jak miejscowy ksiądz, który zebrał wśród swoich wiernych część pieniędzy na przewiezienie ciała Piotra do Polski - mówi pani Dorota.
Oliwia (8 l.) i Maja (2 l.) wiedzą, co się stało, ale wciąż nie dociera do nich, że już nie zobaczą taty. Stale o niego pytają, chcą wiedzieć, czy przyjedzie na święta, a wieczorami płaczą z tęsknoty. - Nie wiem wtedy, co powiedzieć. Nie mam pojęcia, jak sobie z tym poradzimy. Zostałyśmy same, ja bez pracy, bez pieniędzy. Boże, co mam robić - rozpacza kobieta.
Do tej pory rodzina nie korzystała z pomocy opieki społecznej. Tylko Oliwia otrzymywała obiady w szkole. Mieszkają w lokalu komunalnym, mają długi. - Przed wyjazdem Piotr nie miał pracy i zaległe opłaty urosły do 4 tys. zł. Elektrownia już odcięła nam prąd, bo zalegam im 300 zł. Ale z czego mam zapłacić, jak nie mam nawet na mleko dla dzieci? A przecież za tydzień dzieci będą pytać o tatę, o choinkę, o prezenty. Co im powiem?! - pyta bezradnie wdowa.
Zobacz: O krok od tragedii w Wykowie. Pijana 30-latka wjechała mazdą w słup!