Kaci strzelali w tył głowy

2013-10-14 4:00

Zabijali żołnierzy AK, NSZ, WiN, działaczy niepodległościowych - wszystkich, którzy nie podobali się "ludowej" władzy. W ten sam sposób zostali zamordowani polscy oficerowie w Katyniu.

Łukasz Ciepliński, Adam Lazarowicz, Mieczysław Kawalec, Franciszek Błażej, Józef Rzepka, Karol Chmiel, Józef Batory ginęli w piwnicach domku gospodarczego więzienia przy ul. Rakowieckiej w Warszawie w dziesięciominutowych odstępach. Oznacza to, że egzekucja całego IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość trwała 70 minut. Sowieckim strzałem w tył głowy polskich bohaterów uśmiercał Aleksander Drej. To jeden z katów Mokotowa.

Starszy sierżant Aleksander Drej (urodzony w 1905 r. w Warszawie w rodzinie Bronisławy i Wincentego) był podobno wyjątkowo zachłanny, wykłócał się o każdą nagrodę za egzekucję. W końcu doczekał się - zarządzeniem nr 19 Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego za ofiarną pracę w zwalczaniu wrogiego podziemia otrzymał premię w wysokości 30 tys. zł (niemal dwuletnia średnia pensja).

"Oficer do zleceń"

W bezpiece (Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie) pojawił się w lutym 1945 r. w roli młodszego wywiadowcy, czyli kapusia. Funkcja kata kryje się pod terminami: "do dyspozycji szefa" i "oficer do zleceń". "Służbę" zakończył w 1954 r. jako młodszy referent. Lubił przechwalać się, jak to bohatersko walczył w czasie wojny w szeregach Armii Ludowej, że został dwukrotnie ranny. Jego akta nic o tym jednak nie mówią.

Drej zamordował wielu, którzy naprawdę poświęcali życie dla wolnej Polski, m.in. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę 5. Brygady Wileńskiej AK. Był 8 luty 1951 r. Z celi major "Łupaszko" został wyprowadzony wczesnym wieczorem. Prokurator odczytał wyrok śmierci "w imieniu Rzeczpospolitej". Potem oprawcy zmusili Szendzielarza, aby pochylił się do przodu. Chcieli, aby zobaczył leżące na schodach martwe ciała trzech swoich kolegów, zabitych przed chwilą. Kula dosięgła "Łupaszkę" o godz. 20.15. Tak przynajmniej wynika z protokołu egzekucji. Drej jest podpisany jako "dowódca plutonu egzekucyjnego". W praktyce żadnego plutonu nie było. Zabijał tylko on.

Zabijał żołnierzy AK, NSZ, WiN, działaczy niepodległościowych - wszystkich, którzy nie podobali się "ludowej" władzy. W ten sam sposób zostali zamordowani polscy oficerowie w Katyniu.

"Pochowani" w gnojówce

Drej spełniał się w roli kata już wcześniej. 19 lutego 1947 r. późnym wieczorem pojawił się w Płońsku. W tamtejszym więzieniu mówiło się, że przyjechał funkcjonariusz UB z centrali, czyli z Rakowieckiej. Dlaczego Drej zawitał do Płońska? Miał zastrzelić trzech mężczyzn - żołnierzy Ruchu Oporu Armii Krajowej. Bronisław Urbański ps. Andrzej, Ślepy, Zygmunt Ciarka "Sowa" i Marceli Gajewski "Mściciel"

9 grudnia 1946 r. zostali skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie. Myśleli jednak, że unikną najgorszego - za trzy dni wchodziła w życie amnestia, która miała ich objąć. Nawet więzienni strażnicy powtarzali im, że mogą spać spokojnie.

Aleksander Drej na darmo by nie przyjeżdżał. Minęło kilka godzin i w towarzystwie innych funkcjonariuszy więziennych wyprowadził trzech żołnierzy Niepodległej na zaplecze płońskiego aresztu. Było kilka minut przed trzecią w nocy. Konwój zatrzymał się przy należącej do zakładu karnego chlewni. Tu Drej otworzył do bezbronnych ogień. Najpierw posłał do nich serię z karabinu, potem wyciągnął pistolet i dobijał każdego strzałem w głowę. Teraz trzeba było zabitych "pochować". Nie namyślając się wiele, wrzucił ich ciała do dołu, wyżłobionego przez strumień gnoju i błota, wylewających się z chlewni. Aby żaden ślad nie pozostał, przykrył trupy ROAK-owców jeszcze jedną warstwą gnojówki. Morderzcy plan faktycznie powiódłby się, gdyby nie świadek, przyjaciel jednego z zamordowanych, który widział egzekucję z okna celi.

Po odejściu z bezpieki Aleksander Drej przez rok pracował w milicji. Zwolniony wobec braku "przygotowania do służby w MO", gdyż "przez okres służby w BP st. sierż. Drej wykonywał zlecenia specjalne". Krwawy kat zmarł kilka lat temu w Warszawie. Nigdy nie osądzony za swoje zbrodnie. Do końca pobierał resortową emeryturę dla szczególnie zasłużonych.

Ledwo piśmienny

W latach 1944-1956 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej stracono ponad tysiąc osób. Wiele z nich było ofiarami Aleksandra Dreja, ale też jego poprzednika, innego starszego sierżanta - Piotra Śmietańskiego. Sądząc z podpisów na protokołach wykonania wyroków śmierci - był ledwo piśmienny. On też w dokumentach widnieje jako "dowódca plutonu egzekucyjnego". Tymczasem strzelał w tył głowy tylko on sam.

Wśród najbardziej znanych więźniów od kuli Śmietańskiego zginęli:
ks. Rudolf Marszałek - 10 marca 1948 r.,
Witold Pilecki - 25 maja 1948 r.,
Włodzimierz Marszewski - 10 marca 1948 r.,
Hieronim Dekutowski, "Zapora" - 7 marca 1949 r.,
Adam Doboszyński - 29 sierpnia 1949 r.

Ich nazwiska można dziś znaleźć na pamiątkowej tablicy umieszczonej na więziennym murze. Zostali potajemnie zrzuceni do dołów śmierci na "Łączce" - dzisiejszej kwaterze "Ł" Cmentarza Wojskowego na Powązkach.

W wojewódzkim UBP w Warszawie Śmietański zaczynał tak jak Drej - na początku 1945 r. jako wywiadowca (kapuś). Też był "oficerem do zleceń" i "do dyspozycji szefa". Sprawował również funkcję "agenta zaopatrzenia", chyba po to, aby urozmaicić sobie monotonną pracę.

Tysiąc złotych za więźnia

Do niedawna nie wiedzieliśmy, jak ten etatowy morderca wygląda. Po raz pierwszy zdjęcie st. sierż. Piotra Śmietańskiego opublikowano w albumie Jacka Pawłowicza "Rotmistrz Witold Pilecki 1901-1948" (Wydawnictwo Instytutu Pamięci Narodowej, 2009). Namówiłem historyka IPN, aby prócz materiałów ikonograficznych przedstawiających rotmistrza, jego rodzinę i współpracowników, pokazać także twarze morderców - od przywódców komunistycznej partii i państwa, szefostwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, po "oficerów" śledczych bezpieki, sędziów, prokuratorów, w końcu Śmietańskiego. Jacek Pawłowicz najdłużej szukał właśnie jego fotografii.

Po opublikowaniu albumu rozdzwoniły się telefony - wreszcie po latach mogliśmy zobaczyć twarz (w bardziej dosadnych słowach: mordę) tego oprawcy. Ale zaraz pojawiło się pytanie: Co się z nim dzieje? Nikt nigdy go nie odszukał. Pojawiały się jedynie informacje, że wyjechał do Izraela.

Adam Cyra, historyk z Muzeum Auschwitz, napisał: "Na temat tego zbrodniarza, wykonującego wyroki śmierci w majestacie komunistycznego prawa, niewiele można ustalić. Kiedy się urodził, jak przebiegała jego młodość i jakie były jego losy w czasie wojny, nic nie wiemy. Podobno za pozbawienie życia więźnia otrzymywał tysiąc złotych. Pensja nauczycielska w tym czasie wynosiła sześćset złotych. (…) Obecnie powinno się ustalić jego losy, o ile tam [w Izraelu] żyje. Polska powinna zażądać jego wydania celem należytego osądzenia i ukarania".

Informacji o kacie z Rakowieckiej szukano wszędzie. Nie było ich jednak w żadnej polskiej ewidencji: Wydziale Kadr Centralnego Zarządu Służby Więziennej, Centralnym Departamencie Kadr MON, Archiwum Wojsk Lądowych i jego trzech filiach, Biurze Ewidencji i Archiwum UOP, Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN w Warszawie. Śmietański nie figurował również w rejestrze PESEL. W związku z brakiem jakichkolwiek danych o mordercy śledztwo przeciwko niemu zostało w 2004 r. umorzone.

Ostatecznie udało się ustalić, że Piotr Śmietański urodził się 27 czerwca 1899 r. we wsi Zawady, jako syn Władysława i Anny. Zmarł na gruźlicę jeszcze w 1950 r.

Major Plama

I jeszcze jeden oprawca - Wacław Ziółek, kat z Kielc, ur. w 1927 r., znany w ubecji jako "major Plama". Typ ten nie tylko był naczelnikiem kieleckiego więzienia, ale osobiście wykonywał wyroki śmierci na członkach antykomunistycznego podziemia. To on również torturował słynnego "Szarego" - Antoniego Hedę. Katem był również w więzieniu w Radomiu.

Stefan Bembiński "Harnaś" (który 9 września 1945 r. wraz ze swoim oddziałem przeprowadził brawurową akcję zajęcia Radomia, zdobycia tamtejszego więzienia i uwolnienia aresztowanych) w wydanych w 1996 r. wspomnieniach "Te pokolenia z bohaterstwa znane" pisał, że w radomskim areszcie "wczesnym rankiem wykonywano codziennie wyroki śmierci. (...) Kat Wacław Ziółek występujący przy wykonywaniu tej czynności w polskim mundurze porucznika zjawiał się w więzieniu po południu. (...) Kazał oddziałowemu otwierać cele ze skazańcami i z korytarza przyglądał się im. Taksował każdego. Był dobrym rzemieślnikiem. Za każdy wyczyn otrzymywał 600 do 700 ówczesnych zł. Potem wychodził na zewnętrzne podwórko, sprawdzał, czy na drodze przemarszu ze skazanym nie ma zanieczyszczeń, kamieni, kawałków żelaza czy drewna. Z kolei kierował się do garażu. Sprawdzał, czy pętla dobrze się zaciska, czy urządzenie uruchamiające zapadnię działa cicho i sprawnie. Potem wychodził z więzienia i zjawiał się rano".

Prócz uśmiercania niewinnych Wacław Ziółek ma na koncie jeszcze inne "sukcesy" - w 1946 r. z ramienia resortu uczestniczył (m.in. razem ze słynnym Adamem Humerem) w prowokacji, którą PRL-owska historiografia nazwała pogromem kieleckim. Dziesięć lat później Ziółek przeszedł do Milicji Obywatelskiej, a w latach 90. na emeryturę (w stopniu pułkownika). III RP płaciła mu co miesiąc 4 tys. złotych.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki