PO i PiS nie mają pomysłu na Europę

2009-06-14 15:40

Wyniki wyborów do Europarlamentu i ich wpływ na polską scenę polityczną ocenia prof. socjologii Jadwiga Staniszkis.

"Super Express": - Wybory do PE za nami. Jaki będzie - zdaniem pani profesor - pomysł zwycięzców, Platformy Obywatelskiej i PiS, na nowe europejskie rozdanie?

Prof. Jadwiga Staniszkis: - Obie największe partie nie zdały egzaminu. Wiązanie się PiS z torysami tylko dlatego, że są bardziej uprzejmi, bez zwracania uwagi na kolosalne różnice programowe, to jakieś nieporozumienie. Z kolei PO sprawia wrażenie partii, która zupełnie nie zdaje sobie sprawy z unijnych dylematów. Nawet jej najlepsi politycy, jak Jacek Saryusz-Wolski, nie prezentowali śladu tych zagrożeń w debacie przed wyborami.

- Brak takiej debaty nie jest chyba zaskoczeniem. Przed rozszerzeniem UE dyskusja ograniczała się u nas do haseł o zasypaniu nas deszczem pieniędzy bądź o rozbiorach. Przez całe lata pomysły polskiej polityki w sprawie UE polegały na tym, kto głośniej krzyknie, że jest za wejściem do Unii i NATO. Po rozszerzeniu nikt nie powiedział, co dalej.

- Niestety zgadzam się z tą opinią. Najgorsze jest to, że dyskusji zabrakło nawet w pierwszej połowie lat 90., kiedy negocjowano warunki stowarzyszenia, dyrektywę konkurencji i wiele innych procedur. Wówczas było miejsce na twarde negocjacje. Tak robili Niemcy w sprawie NRD, wykazując różnice poziomów rozwoju. Wtedy trzeba było przekonać Unię, że w relacjach między państwem i gospodarką powinniśmy stosować takie metody, jak kraje zachodnie zaraz po II wojnie światowej. Polscy politycy powinni dziś mieć silną wolę renegocjowania ważnych dla nas przepisów. Tymczasem w Platformie wygrywa raczej myślenie kategoriami indywidualnych karier. Z kolei politycy PiS są trzymani żelazną ręką przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który jest niestety niekompetentny w sprawach międzynarodowych. Tymczasem krakowska lista PiS, pomijając Ziobrę, była merytorycznie najlepsza w przypadku tej partii. Młodzi kandydaci, jak byli wiceministrowie Krzysztof Szczerski i Paweł Kowal, Mariusz Andrzejewski… Oni wiedzą, że problemy i ich rozwiązanie leżą w instytucjach, a nie w wieszaniu się na torysach. Tymczasem kazano im konkurować ze sobą w tym samym okręgu. Nadzieja w tym, że i w PO, i w PiS młode pokolenie polityków jest jednak znacznie lepsze niż ich przywództwa polityczne.

- Frekwencja w wyborach do Europarlamentu jest zazwyczaj niższa niż w przypadku innych elekcji. Nie tylko w Polsce. Czy powód nie leży w tym, że jedyna instytucja, na którą mają wpływ obywatele, ma zbyt małe kompetencje? Być może Unia nie ma pomysłu na Europarlament i wyborcy to czują?

- Nie zgadzam się. Obywatele raczej nie rozumieją, jak istotne mogą być spory między frakcjami w ramach Europarlamentu. Co więcej, jak ważne będą decyzje tej instytucji w związku ze znalezieniem się Unii na podwójnym rozdrożu. Nie wszystkie kraje ratyfikowały traktat lizboński, co grozi odrzuceniem go w przypadku przyspieszonych wyborów w Wielkiej Brytanii. Wtedy UE w sferze regulacyjnej zostanie postawiona pod ścianą. Tymczasem nie bardzo widać inną formułę pozwalającą radzić sobie ze strukturą tak złożoną, jaką jest dziś Unia. Konsekwencją może być realny, choć nieoficjalny podział na Europę różnych prędkości. Bez traktatu starym krajom UE będzie znacznie łatwiej integrować się we własnym gronie.

- To jedyny problem UE?

- Z drugiej strony pojawił się kryzys, który ujawnił dość paradoksalną sytuację. Dotychczasowa formuła integracji jest być może przeszkodą w skutecznej walce z kryzysem, ale przeszkodzi przede wszystkim w tym modelu kapitalizmu, który nastąpi po kryzysie. Integracja europejska, jak wymyślili ją założyciele Wspólnoty z Schumanem na czele, miała wyeliminować konflikty między państwami poprzez redukowanie konkurencyjnych przewag w gospodarce. Każdy z krajów mających przewagę powinien ustąpić konkurentowi miejsca na rynku. Pozwoliło to faktycznie wygasić dynamikę ekspansji poszczególnych krajów. Nie wykształciło jednak takiej dynamiki w skali ogólnoeuropejskiej. I te dwa problemy: jak regulować Unię po traktacie oraz co zrobić z integracją są najważniejsze.

- Jakie są pomysły na rozwiązanie tych kluczowych kwestii?

- Bardzo różne. Liberalizacja, zasadnicza zmiana modelu Unii czy też powrót do modelu "15", w którym starzy członkowie zepchną nas na peryferie. Tym wszystkim będzie się zajmował Europarlament, w którym różne frakcje mają odmienne scenariusze.

- Na ile istotny może być wpływ polskich europarlamentarzystów na te scenariusze? Można odnieść wrażenie, że nie mają wielkich osiągnięć na tym polu...

- Ich problemem jest to, że nie potrafili przedstawić w Polsce informacji na temat różnic między frakcjami w Brukseli. Nie wiedzieliśmy o ich pracy niemal nic. Po tych wyborach poważnym utrudnieniem może być też polityczne rozdrobnienie Europarlamentu. Mówiłam już o tym, że posłowie PiS najprawdopodobniej znajdą się w nowej frakcji tworzonej przez brytyjskich konserwatystów. Będzie to najbardziej eurosceptyczna z dużych grup. Torysi są zaś nie tylko przeciwko traktatowi z Lizbony, co oznacza Europę dwóch prędkości, ale także przeciwko wielu pomysłom, które popiera Prawo i Sprawiedliwość! Mam na myśli solidarność europejską, redystrybucję, politykę spójności, fundusze strukturalne i wspólną politykę rolną. Konserwatyści chcą dalszej redukcji tych projektów. Wchodzenie do takiej grupy tylko dlatego, że bylibyśmy w niej większym blokiem, to absurd.

- Platforma ma zatem rację, wiążąc się z większą Europejską Partią Ludową?

- Frakcja EPP może nie być już taką siłą, jak przed laty. Wybory w Holandii pokazały, że tracą dziś poparcie socjaldemokraci, ale także chadecy. Zyskuje zaś Partia Wolności - eurosceptyczna, której wcześniej na scenie w ogóle nie było, z hasłami sprzecznymi z dotychczasowymi ideałami Unii, zamykaniem granic, wątkami otwarcie anty-islamskimi... I choć ci eurosceptycy różnią się od Libertasu, to idą w podobnym kierunku. Bardziej istotny od wyniku Platformy jest jednak problem instytucjonalny. Najważniejsze będzie zapobieżenie podziałowi Unii na dwie prędkości, poważna debata na temat funkcjonowania UE. Mechanizm międzyrządowy, który jest stosowany obecnie, praktycznie nie daje Polsce szans na odegranie istotnej roli. Odbudowuje hegemonię najsilniejszych państw zachodnich. Władcami europejskiej polityki stają się konsorcja firm. Szczególnie widać to w polityce energetycznej. Nas tam nie ma. Polskie firmy są zbyt małe bądź nie potrafią prowadzić podobnej polityki.

- Czy nie jest tak, że elity polityczne czuły potrzebę tych zmian? Z traktatu na traktat dążyły do głębszej integracji. Traktat lizboński powtarza wiele pomysłów z eurokonstytucji.

- Tylko pozornie. Powtórzenia wcześniejszych projektów zawarte w traktacie lizbońskim, dotyczące szczegółowych regulacji i polityk, pojawiły się w nim niepotrzebnie. Mamy tam jednak istotną nowość, której nie było w traktacie konstytucyjnym. Lizbona zmienia filozofię władzy. Odchodzi od ujednolicenia instytucjonalnego i tak rozumianej integracji. Uważa, że wspólnota polega na zgodzie wszystkich co do minimalnych standardów. Daje poszczególnym krajom możliwość, by w tych granicach tworzyły własne kombinacje. Wzmacnia rolę Europarlamentu i parlamentów krajowych. Zwiększa też siłę biurokracji brukselskiej, ale w jednej, istotnej dla Polski kwestii: kontrowania najsilniejszych państw.

- Czyli Lizbona wprowadza interes wspólnotowy?

- Tak, bez Lizbony on tak naprawdę nie istnieje. Po kryzysie świat zmierza w kierunku czegoś w rodzaju kapitalizmu państwowego. W USA czy Japonii wpływ rządowych pieniędzy na innowacje będzie niezwykle silny. 75 proc. firm wydobywających ropę i dystrybuujących ją to firmy państwowe. I te podmioty będą odgrywać rolę geopolityczną. W takim świecie pozbawiona woli i energii, odpaństwowiona Unia Europejska jest zagrożona. Po wygaszeniu starej tożsamości nie wypracowała nowej. I traktat lizboński był pierwszym krokiem, by zbudować coś wspólnego, nie likwidując zarazem różnorodności.

- Ale Polska nie ratyfikowała jeszcze tego traktatu...

- U nas został on niestety obalony przez niezrozumienie. To był historyczny błąd Lecha Kaczyńskiego. W Niemczech, a w przyszłości w Wielkiej Brytanii obalą go dlatego, że najsilniejsze kraje nie chcą ograniczenia swojej roli w UE. Ale dla Polski byłoby to niezwykle korzystne.

- Wydaje się jednak, że w drugim referendum w Irlandii możliwe jest jeszcze przyjęcie traktatu lizbońskiego pomimo fiaska w pierwszym podejściu.

- To raczej nie pomoże. Jeżeli upadnie brytyjski rząd Gordona Browna, a za dymisją jest już nawet jego własna partia, zwycięzcy konserwatyści rozpiszą zapewne referendum w sprawie traktatu. Obiecywał je już Tony Blair, choć obietnicy nie dotrzymał. Nastroje są zaś takie, że pomimo ratyfikacji traktat prawdopodobnie zostanie odrzucony. Kryzys sprzyja opowiedzeniu się przeciwko Lizbonie. Londyn jest jednak w zupełnie innej sytuacji niż Warszawa. Oni mają swoje źródła energii, leżą daleko od Rosji i mimo kryzysu ich gospodarka jest znacznie silniejsza i bardziej innowacyjna od naszej. To nieporównywalne sytuacje.

Prof. Jadwiga Staniszkis
Socjolog i politolog, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiej Akademii Nauk

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki