W starym socjalistycznym kinie

2009-11-30 3:00

Kino pachnące kurzem, a nie popcornem, mieliśmy przez wiele lat. W Polsce Ludowej było ono idealnym sposobem ucieczki za żelazną kurtynę

W polskim kinie socjalistycznym było zimno i twardo. Po bilety stało się w kolejkach kilka razy oplatających budynek. Potem oglądało się krzepiącą kronikę i do końca seansu słuchało głośnych komentarzy. Mimo wszelkich niedogodności, taśm puszczanych od tyłu lub krzywo, wątków rwących się za sprawą nieodporności celuloidu na rozciąganie i tym podobnych niespodzianek - kino w PRL-u było cudem. Wchodził człowiek z brudnej, szarej ulicy i znajdował się nagle w innym świecie. Kolorowym, wesołym, wolnym. Może dlatego kina zwykle nosiły nazwy Bajka albo Promyk. Ten szok był czasami ogromny. Wyjście z kina po obejrzeniu amerykańskiego filmu, w którym wszyscy ludzie mieli samochody, a niektórzy nawet samoloty, bywało traumatycznym przeżyciem!

W kinie w czasach PRL-u siadało się przed ekranem i od razu było pięknie. Efekt stopniowego wygaszania świateł, odsuwania kotary zasłaniającej ekran, był nie do opisania. Serce biło jak szalone. Każdemu biło na co innego. Jednym na "Komu bije dzwon", innym na Obcych, którzy uwzięli się na Nostromo, jeszcze innym na "Płonący wieżowiec" albo "Szczęki". W każdym razie szczęki opadały. W polskich kinach światła zapalały się w najmniej oczekiwanych momentach i to nie tylko w czasach, kiedy na ekranach grasował "Duch" Stevena Spielberga. Obraz znikał w konwulsjach, któremu towarzyszył smętny, zrezygnowany dźwięk. I co wtedy?

Wtedy widownia radośnie oddawała się jedynemu legalnemu protestowi przeciwko władzy operatora projektora: głośnemu tupaniu nogami w deski podłogi. A kiedy milkł tumult i w tumanach wznieconego kurzu na ekranie ponownie pojawiała się Godzilla, Jessica Lange w łapie King Konga, nieostrożny wczasowicz z Florydy w paszczy żarłacza ludojada, Jack Nicholson z plastrem na nosie albo E.T. napastujący nieletnią Drew Barrymore pocałunkiem w czółko, powracała magia. Znowu można było sobie wyobrażać, że to wszystko istnieje naprawdę. Gdzieś istnieje. Kiedy jak wyrok na ekranie pojawiało się "The end", trzeba było opuścić kino. Ale nie bajkę.

Pani sprzątaczka przedzierała się między rzędami ze szczotką i szufelką, a już kolejna grupa wygłodniałych pożeraczy fikcji i kinomaniaków ucieczki na Zachód czekała na moment, żeby wejść na salę, usiąść, pośmiać się w duszy z kroniki i z drżącym sercem czekać, aż stopniowo, nieśpiesznie, podniecająco... zgasną światła.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki