Cudownie pracować z ludźmi i być dla nich!

2013-10-20 14:00

Ojciec Dominik Libiszewski OSPPE z Amerykańskiej Częstochowy w Pensylwanii jest dobrze znany w środowisku polonijnym. To właśnie dzięki jego posłudze w Amerykańskiej Częstochowie organizowane są między innymi rekolekcje dla rozwiedzionych oraz wiele innych spotkań z wiernymi. Do Ameryki przyleciał 21 sierpnia 2007 roku, dwa miesiące po święceniach kapłańskich, które odbyły się na Jasnej Górze w Polsce. Dziś na łamach "Super Expressu" ojciec Dominik Libiszewski opowiada o tym, jak znalazł się w Stanach i jakie były jego pierwsze wrażenia.

Nawet nie śniłem o tym, że będę w Stanach

W czasie seminarium nigdy nikt nie mówił o moim ewentualnym wyjeździe, tym bardziej że bardzo dobrze pracowało mi się z głuchymi - nauczyłem się języka migowego i nigdy po ludzku nie miałem nawet takich marzeń, aby zobaczyć Nowy Jork czy inne miejsca w Ameryce!

Na początku byłem przerażony

Nikogo tutaj nie znałem, nie mówiłem w języku angielskim, nigdy wcześniej nie spotkałem ojców i braci, którzy posługują tutaj w amerykańskich klasztorach. Nie bardzo umiałem znaleźć tutaj siebie i swoje miejsce. Niejedną noc przepłakałem w poduszkę, kłócąc się z Jezusem - dlaczego...?

Nie wiem, kiedy to wszystko zaczęło się zmieniać...

Jednak bardzo szybko... wracały do mnie słowa o. Izydora Matuszewskiego OSPPE, generała naszego Paulińskiego Zakonu, którymi pożegnał mnie na Jasnej Górze, mówiąc: "Dominiku, Pan Bóg ma plan, bądź Mu posłuszny, bo gdzie jest posłuszeństwo, jest błogosławieństwo. A cóż jest wart kapłan i zakonnik bez Bożego Błogosławieństwa?". Poza tym nigdy jakoś w życiu nie miałem problemu w kontaktach z drugim człowiekiem. Zacząłem poznawać coraz więcej Polaków, szukać sobie zajęcia, tym bardziej że wtedy moim przełożonym był o. Krzysztof Wieliczko (dzisiaj administrator Fundacji Jana Pawła II w Rzymie), który pozwalał mi na kolejne duszpasterskie pomysły, powtarzając: "Pewnie, próbuj. Jeśli Jezus tego chce, uda się!". I tak dzień po dniu zaczynałem czuć się jak u siebie. 2 lata w Amerykańskiej Częstochowie, potem 2 lata u św. Stanisława, biskupa i męczennika na Manhattanie w Nowym Jorku i teraz znowu Amerykańska Częstochowa... Niby 6 lat, a dzisiaj czuję się, jakbym tu był o wiele dłużej...

Tam, gdzie są ludzie, są zawsze te same problemy!

Tu na obczyźnie jesteśmy bardziej otwarci, może nawet mniej udajemy i bardziej szukamy pomocy. Na pewno jest to związane z mnogością kultur, religii, narodowości, mentalności... Ale gdzieś w głębi naszych serc wszyscy potrzebujemy tego samego: miłości, ciepła, zrozumienia, zainteresowania, wysłuchania, bycia kiedy dobrze i kiedy źle. Nie sądów, ale towarzyszenia i prowadzenia, po prostu bycia obok.

W posłudze sakramentalnej, ludzkiej, humanitarnej jako człowiek i jako kapłan! Dlaczego tak mówię? Bo mam doświadczenie, kiedy byłem młodym chłopakiem, że łatwo jest się zatracić, zwątpić, uciec i zapracowywać. Nie będę streszczał tutaj swojego życia, aby nikogo nie zanudzić. Może kiedyś przyjdzie taki czas, może kiedyś Pan Bóg da skończyć książkę, która gdzieś rodzi się od jakiegoś czasu, ale ja nie zawsze byłem blisko Jezusa, wręcz odwrotnie - przez wiele lat byłem bardzo daleko od Niego i gdyby nie "wielcy Jezusowi Kapłani", których spotkałem w swoim życiu, nie wiem, kim byłbym dzisiaj i gdzie? To, co robię, to pasja i miłość, którą oni zaszczepili we mnie, pomagając mi! To dar, za który nigdy nie będę pewnie w stanie podziękować!

Nie umiem mówić i nie lubię mówić o tzw. sukcesach...

O moich sukcesach powinni mówić ci, których spotkałem na drodze swojego kapłańskiego i zakonnego życia, to oni niech powiedzą o moich rzekomych sukcesach i porażkach, gdyż pewnie były takie i takie. Ale nade wszystko to pytanie do Jezusa, dlaczego? Gdyż każdy z nas ma swoje pomysły na życie i na to, co robi, ale nie zawsze jest to zgodne z wolą i zamysłem Boga, a przecież ważniejsze jest to, aby to było Jego niż moje. Poza tym często to, co w naszych oczach jest wielkie, w Jego niekoniecznie i odwrotnie. To, co my uważamy za porażkę czy klęskę, On potrafi uczynić z tego największy cud!

Uwielbiam czas konfesjonału

Cóż poza posługą sakramentalną: celebrowaniem Eucharystii, głoszeniem homilii, kazań i rekolekcji w wielu miejscach, uwielbiam czas konfesjonału: trudna i delikatna sfera każdego z nas, która oddana Jezusowi zaczyna rozkwitać na nowo. To jak narodziny nowego życia, to jak przyjście na świat kolejnego uśmiechniętego niemowlaka.

Ale jakoś tak Pan Bóg wszystko poukładał od samego początku, że najbardziej jestem związany z czterema grupami: z młodzieżą (moi przełożeni często żartują, że dobrze się czuje z nimi, bo sam jestem niedojrzały. Cóż, pewnie coś w tym jest...), z nauczycielami z Polskich Szkół Dokształcających, dla których od wielu lat mam ten zaszczyt głosić Słowo Chrystusa; posługuję także w ośrodku dla narkomanów, gdzie staram się być z nimi w czasie ich odtruwania, powracania i szukania wsparcia i miłości na nowo, a od 2 lat Pan Bóg tak to wszystko poukładał, że bardzo zaangażowałem się w posługę dla ludzi rozwiedzionych, głosząc dla nich rekolekcje, przygotowując dni skupienia i bycia z nimi tak naprawdę po ludzku, bez udawania, że nie boli, nie wszystko OK.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki