Strategia, która miała odciążyć znane atrakcje turystyczne i skierować podróżnych w mniej uczęszczane rejony Majorki, Ibizy czy Minorki, przyniosła odwrotny skutek. Lokalne społeczności i władze alarmują, że media społecznościowe napędzają "turystykę natychmiastową" – ludzie przyjeżdżają tylko na zdjęcie, nie zostawiając żadnej wartości dla lokalnej gospodarki, za to powodując chaos i szkody środowiskowe.
"Przeciążenie" turystami
Najbardziej jaskrawym przykładem tego zjawiska jest Caló des Moro – malownicza, niewielka zatoczka na Majorce. Choć miejsce mieści jednorazowo zaledwie około 100 osób, po promowaniu go przez popularnych influencerów zaczęło tam codziennie przybywać nawet 4 000 osób i 1 200 pojazdów.
Zobacz też: Kolumbijska modelka zamordowana we własnym domu. Śmierć 22-latki wstrząsnęła krajem
Już w zeszłym roku burmistrzyni María Pons - jak informuje "The Guardian" - apelowała podczas konferencji prasowej do dziennikarzy i biur podróży, aby więcej nie wspominali o tej lokalizacji. Teraz lokalna administracja całkowicie usunęła zdjęcia zatoczki ze swojej strony internetowej.
Podobne problemy pojawiły się na Ibizie. Tam, ze względu na skargi mieszkańców na tłumy i gromadzone śmieci, zamknięto dostęp do punktu widokowego Es Vedrà.
Balearów nie można kupić. Hiszpania mówi "dość" turystyce masowej
Zjawisko przesycenia turystów nie dotyczy tylko Balearów. W całej Hiszpanii narastają protesty przeciwko skutkom turystyki masowej – od wzrostu cen nieruchomości po degradację środowiska. Tylko w ubiegłym roku Hiszpanię odwiedziło prawie 100 milionów turystów, a w tym spodziewane są kolejne rekordy.
W Barcelonie doszło w zeszłym miesiącu do symbolicznego "ataku pistoletami na wodę" na grupę turystów. Na Wyspach Kanaryjskich dziesiątki tysięcy mieszkańców maszerowały pod hasłami "Turystyka masowa odbiera nam domy" i "Kanary nie są na sprzedaż".