Jerzy Stuhr: Przerastają mnie duże porcje w nowojorskich restauracjach...

2013-05-05 4:00

Jerzy Stuhr, znakomity aktor, reżyser, scenarzysta, pisarz i wykładowca, w ostatnich dniach gościł w metropolii. Ci, którzy byli w katedrze św. Patryka na koncercie poświęconym papieżowi Janowi Pawłowi II, z pewnością na długo zapamiętają mistrzowską interpretację poezji Ojca Świętego w wykonaniu aktora. Nam udało się zadać gwieździe z Polski kilka pytań.

- Zacznijmy od metropolii. Jak pan, osoba emanująca wręcz spokojem i opanowaniem, odnajduje się w takich miejscach jak NYC?

- Nowy Jork ma dla mnie dwa plany. Dla osoby, która przebywa tu samotnie, jest przygnębiający. Idąc ulicą, mam wrażenie, że jeśli nie będę pędził równo z idącymi ludźmi, to oni są w stanie mnie stratować. Przebywając w metropolii, najchętniej zaszyłbym się w Metropolitan Museum of Art i tam pokontemplował.

- Każdy, kto odwiedza Nowy Jork, ma swoje ulubione miejsce. Jakie jest pańskie?

- Niech pomyślę. Owszem, mam: ten piękny mały park tuż obok biblioteki na 42 St. - Bryant Park, jeśli dobrze pamiętam. Lubię go, bo przypomina mi krakowskie Planty. Można usiąść na ławeczce, poczytać książkę w pięknym otoczeniu przypominającym krakowską atmosferę. Choć wokół jest gwarno, tam odnajduję spokój. Tak, to miejsce naprawdę lubię.

- A coś pana tu przeraża?

- Olbrzymie porcje jedzenia, jakie są oferowane w restauracjach. Jestem najedzony, biorąc jedynie przystawkę. To niewiarygodne, jakie wszystko tu jest duże.

- Jest pan aktorem, reżyserem, wykładowcą i pisarzem. Która zawodowa rola jest panu najbliższa?

- We wszystkich moich zawodowych rolach chodzi dokładnie o to samo. Każda z nich polega na chęci wypowiedzi, na wyrzuceniu z siebie pomysłów. Zmienia się tylko sposób ich realizacji. Jednak to pisanie sprawia mi najwięcej satysfakcji. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, zostałbym pisarzem. To jest to, co lubię robić najbardziej. Gdy piszę książki, nikt mi nic nie każe. Nie muszę śmiać się ani płakać na zawołanie. Pisząc książkę, to ja decyduję, co chcę przekazać odbiorcy, i nikt mi nie wchodzi w słowo. Jeśli natomiast chodzi o aktorstwo, to powiem krótko: grając w teatrze, trzeba posiadać odpowiednie rzemiosło i dopiero wówczas można liczyć na to, że sztuka, w której zagraliśmy, odniesie sukces. Jeśli natomiast chodzi o film, to jego sukces zależy nie tylko od aktorów - tu musi zgrać się wiele czynników. O tym, czy dany film odniesie sukces, decyduje zbieg okoliczności.

- Skoro jesteśmy przy filmie... Która zagrana przez pana rola najbardziej utkwiła panu w pamięci?

- I tu z pewnością wszystkich zaskoczę. Nie pamiętam swoich ról komediowych, które pamiętają moi widzowie. Ja pamiętam te role, których zagranie sprawiło mi dużo kłopotu. Dokładnie pamiętam rolę Jana Piszczyka w "Obywatelu Piszczyku". Ale się namęczyłem, żeby ją zagrać... I pamiętam ją do dziś. Jeśli natomiast chodzi o widzów, to im w pamięć zapadłem w zupełnie innych rolach. Pamiętam jak dziś, gdy podczas jednego ze spotkań z widzami podeszła do mnie pewna rodzina i powiedziała, że robią sobie w domu wieczory z "Seksmisją". Jednak wyłączają dźwięk i domownicy prześcigają się w tym, kto zna więcej dialogów. Robią sobie swoistego rodzaju karaoke. Pamiętam również, jak podczas spotkania z Polonią w Chicago podchodząca do mnie matka mówiła do synka: "No podejdź i przywitaj się ze Shrekiem". A dziecko na to: "Ale on nie jest podobny do Shreka"... Myślę, że takiej sytuacji nawet Eddie Murphy może mi pozazdrościć.

- A co dla pana jest miarą sukcesu?

- Pamiętam, jak przyjechałem do Stanów ze sztuką "Zbrodnia i kara". Na widowni siedział Paul Newman, który po przedstawieniu podszedł do mnie i pogratulował roli. To był prawdziwy zaszczyt. Jeśli chodzi o film, to dużo pozytywnych relacji otrzymałem wówczas, kiedy w amerykańskich kinach pokazywane było "Duże zwierzę". Wówczas na widowni siedział Woody Allen, który po projekcji również podszedł z gratulacjami.

- W październiku 2011 roku zaczął pan pisać pamiętnik. Co tak naprawdę skłoniło pana do pisania?

- Gdy okazało się, że muszę stawić czoło chorobie, postanowiłem napisać książkę jako testament dla dzieci, dla wszystkich dzieci. Nie ukrywam - w tej chorobie trzeba mieć jeszcze szczęście. A jak wszyscy wiemy, szczęście jest chybotliwe; jednego dnia je mamy, a drugiego znika. Mnie udało się pokonać chorobę dzięki wsparciu, jakie otrzymałem od wielu osób.

- A jakie ma pan plany na najbliższą przyszłość?

- Teraz pracuję nad filmem, w którym chcę pokazać całe moje życie, ponieważ sądzę, że jestem szczęściarzem. Jako młody chłopak mówiłem wierszyki pod pomnikiem Stalina, nie mogłem opuszczać bez pozwolenia kraju i swobodnie podróżować. Teraz wszystko się zmieniło i chcę pokazać wszystkim, jak bardzo zmieniło to moje życie. Nie ukrywam, że film będzie trudno zrealizować, bowiem nie będę mógł zagrać osobiście siebie samego w każdym okresie. Pomoże mi w tym syn, ale jeszcze będziemy szukać dziecka, które wcieli się w rolę z mojego dzieciństwa. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, film na ekranach pojawi się w przyszłym roku.

Jerzy Oskar Stuhr urodził się 18 kwietnia 1947 w Krakowie. Jest ojcem aktora Macieja Stuhra oraz artystki malarki Marianny Stuhr.

We wrześniu 2011 Jerzy Stuhr trafił na leczenie do szpitala onkologicznego w związku z problemami z gardłem, a lekarze stwierdzili nowotwór krtani. Aktor miał poważne problemy zdrowotne już wcześniej - przeszedł zawał serca. Ostatnio wydał pamiętnik "Tak sobie myślę…". W Nowym Jorku przebywał na zaproszenie Konsulatu Generalnego RP. Wziął udział w VIII Koncercie Papieskim, który odbył się w minioną niedzielę w katedrze św. Patryka na Manhattanie.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki