Od 2 dolarów do imperium. Niezwykła droga Henryka Koszałki z Bieszczadów. Do USA i z powrotem

2025-08-11 15:20

Henryk Koszałka 49 lat temu wyjechał do USA z Bieszczadów. Miał w kieszeni dwa dolary i adres matki chrzestnej, która miała mu pomóc na początku jego amerykańskiej przygody. Teraz jest właścicielem ogromnego resortu wypoczynkowo-sanatoryjnego w Polańczyku oraz firmy deweloperskiej i restauracji w Stanach Zjednoczonych. Jego „american dream” się ziścił, choć on sam mówi, że to sumienna, uczciwa praca i odrobina szczęścia. Kupno hoteli poleciła mu szkolna higienistka – bo, jak mówił, w swoim życiu zawsze miał szczęście do ludzi wokół.

Super Express Google News

Henryk Koszałka, dzisiaj ma 73 lata i stoi na czele potężnego kompleksu w Bieszczadach. Ten mógł kupić dzięki wieloletniej pracy w USA, gdzie był właścicielem swojej firmy deweloperskiej. Teraz wraca do Ameryki, tylko rekreacyjnie, chociaż ciągle jest właścicielem obiektów i wielkiej włoskiej - bardzo prestiżowe restauracji. Pan Henryk świetnie się prezentuje, po swoim hotelu chodzi w kowbojskim kapeluszu, białej koszuli i marynarce z wpinką z flagami Polski i Ameryki. Mężczyzna roztacza wokół siebie pozytywną aurę i chętnie opowiada o swoim życiu i drodze na szczyt. Zaznacza, co jest ważne w życiu, w biznesie i co pozwoliło mu dojść tam gdzie jest teraz, wykształcić dzieci w USA oraz zbudować tam swoją renomę. Opowieści pana Henryka są inspirujące i mogą zaszczepić w wielu ciekawość świata jaką miał on, zanim podjął się wyprawy na drugi koniec świata po lepsze, chociaż zupełnie nieznane życie.  

Przymusowa praca w Bieszczadach

Mężczyzna pochodził z rodziny wykształconej, która wiele przeszła. Mama pana Henryka wraz z siostrami i kuzynką tuż po wojnie dostały nakaz pracy w Bieszczadach. Rodzicielka biznesmena była księgową w Lasach Państwowych, tata pracował w dyrekcji tej instytucji, potem został leśniczym. Przez pracę ojca, rodzina pana Henryka była przenoszona z jednej wsi do drugiej na terenie Bieszczad. Najpierw Wojtkowa, potem m.in. Kwaszenina, Bandrów, Żłobek i Ustrzyki. Pan Henryk zanim skończył Szkołę Podstawową mieszkał w 5 miejscowościach i uczęszczał do szkół w 9 miejscowościach. Leśniczy i księgowa doczekali się czwórki synów. Pan Henryk zaraz po szkole zawodowej wyjechał na Śląsk poniekąd uciekając przed służbą wojskową. Początkowo myślał o pracy w kopalni, potem stwierdził, że nie ma tyle odwagi by się tym zająć i zatrudnił się w przedsiębiorstwie budowlanym jako operator żurawia. Po sześciu miesiącach prac, wojsko znalazło pana Henryka. Mężczyzna służył w Gnieźnie i mimo wszystko dobrze wspominał ten czas. Cieszył się, że mając tylko 21 lat, był już po wojsku.  

Wyjazd do USA

Henryk Koszałka w 1976 roku, po dwóch latach od wojska złożył wniosek o paszport. Wówczas to nie była prosta sprawa. – Paszport dostałem dzięki koleżeńskim znajomościom mojego taty. Jeden z urzędujących komendantów dostał nakaz pracy w tym samy czasie co tata. Przez pewnie czas oni obaj nawet razem mieszkali w domu jednorodzinnym. Potem ich drogi się rozeszły. Jak ja złożyłem podanie o paszport, okazało się, że ten człowiek jest właśnie szefem Biura Paszportowego. Nikt nie wiedział o tym. Kiedy ten mężczyzna - pan Kuśnierczyk - skojarzył moje nazwisko poczekał na drodze, żeby spotkać tatę i mówi do niego: „Dlaczego nie pochwaliłeś się, że syn chce paszport”. Pogadali, poszli do turystycznej restauracji na obiadokolację i wówczas ten znajomy taty mówił do niego: „Słuchaj ja podpisałem ten wniosek, niech syn jak najszybciej wyjeżdża, bo nikt inny mu tego nie podpisze! Wszyscy wiedzą, że nie wróci już do kraju. Ja 1 stycznia odchodzę na emeryturę, dlatego nie będą mnie już z tego rozliczać! Jak przyjedzie za mnie nowy człowiek to mu cofnie ten paszport”- wspominał pan Henryk.

Była połowa listopada 1976 roku. Mężczyzna miał się nikomu nie chwalić. Kiedy dostał paszport musiał pojechać po wizę. Umówionego dnia przyjechał rankiem do konsulatu. Na dokument czekał 9 osób w kolejce, wszyscy wizę dostali.

- Jak tylko miałem tą wizę, to pojechałem do lotu w Krakowie i kupiłem najbliższy bilet do Ameryki, na 12 grudnia. No i poleciałem - wspominał mężczyzna. Do Stanów Zjednoczonych potrzebne było wówczas zaproszenie od osoby, która tam mieszkała. To wysłała matka chrzestna pana Henryka, u której wówczas młody chłopak mieszkał parę miesięcy.

Pierwsze kroki w Ameryce

Pan Henryk pracy szukał od pierwszych dni kiedy zobaczył wymarzoną Amerykę - mieszkał wówczas w Linden (miasto w hrabstwie Union w stanie New Jersey). 

- Na szczęście wówczas poznałem dojrzałych ludzi, starszych ode mnie. Takich w wieku moich rodziców. Pewnie gdybym poznał kolegów z moich lat to tak nie poukładałoby się moje losy. To byli ludzie, którzy do Stanów przylecieli po obozach koncentracyjnych, albo po łagrach sowieckich. Byli też ludzie, którzy podczas wojny pracowali na robotach w Niemczech, czy żołnierze spod Monte Casino - wspominał mężczyzna.

Pan Henryk w pierwszą niedzielę jaką był w USA poszedł do kościoła. Poznani tam Polacy doradzali mu szukanie zajęcia „na zimę - pod dachem”. Mężczyzna udał się do właścicielki restauracji Big Staś American Bar & Restaurant, gdzie chciał pracować na zmywaku, ale swojej szansy wówczas nie dostał.

- Nie można się poddawać. Ja byłem pełen nadziei. Kupiłem wówczas jednorazowy aparat za trzy dolary. Dostałem jakieś pieniądze na powitanie od znajomych i rodziny. Mogłem tym aparatem zrobić 36 zdjęć i fotografowałem piękne świąteczne wystawy sklepowe. Kiedy robiłem te fotografie podszedł do mnie starszy mężczyzna i zapytał mnie: „Jak dawno temu z Polski przyjechałem”- a ja mu odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że tydzień temu. Zorientował się, że jestem imigrantem, bo nikt tutejszy nie fotografował wystaw. Pytał mnie skąd jestem, to mu mówię zgodnie z prawdą, że rodem z Krosna, ale ostatnimi czasy mieszkałem w Bieszczadach, a on mi powiedział, że jest Żydem spod Przemyśla i że do mnie do Ustrzyk, jeszcze przed wojną, przyjeżdżał sprzedawać towary. Lio Hertz, bo tak miał na imię, przed przylotem do Ameryki, pracował w Niemczech, gdzie ożenił się z córką ludzi, u których był najęty, dlatego amerykańscy Żydzi nie „patrzyli na niego przychylnym okiem”. On sam musiał zadbać o wszystko. Otworzył swój biznes deweloperski - wspominał Pan Henryk.

- Lio zaprosił mnie do domu. Poznaliśmy się. Ja już wówczas znalazłem sobie takie pierwsze zajęcie, którym była praca w piekarni. Na wiosnę mój znajomy załatwił mi pracę na budowie u Włocha. Chociaż kompletnie tego nie umiałem, wszystkiego się uczyłem. Jak Włoch zachorował i zostawił firmę, żeby się leczyć, Lio załatwi mi kolejną pracę w elektryce, potem w Zakładach Chemicznych - opowiadał mężczyzna. Praca w tej firmie otworzyła mu drogę do kolejnych znajomości.

Henryk Koszałka, milioner, któremu spełnił się "american dream"

Pierwsza inwestycja w USA

Młody Henryk do fabryki, gdzie pracował miał około 3 km i zawsze chodził pieszo. Kiedy przechodził koło domu swojego ówczesnego szefa zauważył jego żonę, która sama zajmowała się odrzucaniem śniegu z podjazdu. Natychmiast ją wyręczył, a ta zaprosiła go na śniadanie. Potem sytuacja parę razy się powtórzyła. Wiosną pan Henryk wykosił jej trawę.

- Kiedy wrócił szef, przebywający na zimę w Kalifornii, żona na niego wpłynęła, żeby znalazł mi jakąś dobrą pracę. On nie wahał się, bo wszyscy moi wcześniejsi pracodawcy byli zadowoleni ze mnie. Wówczas załatwił mi pracę w fabryce maszyn biurowych. Bardzo dobra robota. Zarabiałem dwa razy tyle co na budowie - wspominał krośnianin. Po dwóch latach kiedy w firmie próbowano założyć Związki Zawodowe, filia, gdzie pracował pan Henryk została zamknięta przez właściciela. To był moment, który wielu, by pogrążył w smutku. Pan Henryk wówczas przeliczył swoje oszczędności oraz odszkodowanie, które dostał za utratę pracy i kupił swoją pierwszą działkę w USA.

Pierwsze kroki w deweloperce

Mężczyźnie znów pomógł Lio, który wytłumaczył sprawy z dokumentami, pozwoleniami i architektem, by móc coś wybudować na swoim pierwszym amerykańskim kawałku ziemi. Wówczas też pomogły znajomości, które pan Henryk zawarł wcześniej. Działka, którą kupił była o 3 metry mniejsza niż inne. By na niej budować, mężczyzna potrzebował zgody Rady Miejskiej. Udało się to załatwić właśnie przez ludzi z którymi pan Henryk  san się zaprzyjaźnił - wcześniej.

Jednak zgoda na budowę pierwszego domu w USA nie rozwiązywała kolejnego problemu - brak funduszy na materiały budowlane. Tutaj znów z pomocą przyszedł Żyd polskiego pochodzenia, który przyprowadził pana Henryka do swojego znajomego, innego Żyda, o imieniu Harry, który sprzedawał potrzebne materiały.

Lio „poręczył słowem” za krośnianina i ten dostał wszystko co potrzebował na budowę - „na kredyt”. Pierwszy dom, który sprzedał mężczyzna był budowany przez 9 miesięcy. Po sprzedaży tego lokum młody inwestor spłacił swój pierwszy kredyt u Żyda, a za pozostałe pieniądze kupił kolejne 3 działki, na których też kolejno powstawały domy na sprzedaż, a materiały dostarczał znajomy Żyd - Harry, który pierwszy raz dał towar „na kreskę”.

Pan Koszałka będąc Ameryce zaledwie 4 lata już na dobre rozpoczął swój biznes deweloperski. Zanim zakończył działalność w USA przed kilkoma laty, wybudował i wyremontował w Stanach Zjednoczonych ponad 600 obiektów. Wśród tych budynków była kamienica z 20 mieszkaniami. Na parterze tego obiektu miała być restauracja, która pomieści 400 osób. Kiedy Pan Henryk zajmował się tą budową jeszcze nie maił pojęcia, że właścicielem tej  restauracji będzie musiał być on sam.  

Zielona Karta

Panu Henrykowi szło w Ameryce coraz lepiej, ale szybko skończył się czas kiedy był tam legalnie. Postanowił zalegalizować swój pobyt. O Zieloną Kartę wystąpił po dwóch latach pobytu. W jej uzyskaniu również pomogli znajomi, którzy doradzili, by pan Henryk zeznał w urzędzie, że jako katolik w Polsce jest prześladowany i nie może chodzić do kościoła (1978 rok), a komuniści zabrali dziadkowi ziemię. - To nie była prawda, ale tak trzeba było powiedzieć i wówczas kobieta poruszona tą historią podpisała azyl dla mnie - mówił mężczyzna.

„Amerykański pesel” pan Henryk również załatwił przypadkową znajomością. Mężczyzna którego poznał w samolocie w drodze do USA miał w Ameryce brata księdza, który w kościele za 50 dolarów miał możliwość załatwienia takiego dokumentu. Henryk Koszałka ma swój numer z Chicago, chociaż nigdy nie mieszkał, ani nie pracował w tym mieście.

Po 20 latach pierwszy raz zobaczył Polskę

Pan Henryk zawsze twardo stąpał po ziemi i miał plan B na wypadek niepowodzenia. Sukcesów było w jego życiu mnóstwo, momentów kiedy się nie układało również. To te trudniejsze sytuacje sprawiły, że pan Henryk jest taki silny i przedsiębiorczy. Kiedy historia z kolejnymi domami znów się powiodła, mężczyzna zarabiał coraz więcej i zaczął kupować i inwestować w koparki, spychacze dźwigi i wielki sprzęt budowlany tak bardzo mu potrzebny. Jego firma rozwija się już coraz bardziej i doszedł do momentu że rocznie budował 25-30 obiektów. Pan Henryk ożenił się z Polką na emigracji, założył rodzinę (ma 4 dzieci) wybudował swój dom i ułożył sobie życie z dala od rodzinnego domu, jednak Polskę ciągle miał w sercu. Do kraju pierwszy raz przyjechał po 20 latach! W Bieszczadach pojawił się mając już amerykańskie obywatelsko i spory sukces finansowy w Stanach. Wówczas w jego życiu pojawiła się higienistka ze szkoły - koleżanka mamy.

Hotel kupił przez higienistkę

Pani Felicja, higienistka z mojej byłej szkoły, to jest troszeczkę szalona kobieta. Ona bardzo chciała się ze mną spotkać jak przyjechałem ze Stanów i zaznaczała, że do kupienia jest Siarkopol i że ja powonieniem go kupić! Na drugi dzień pojechałem z nią i z bratem do Polańczyka. Byłem tutaj w Polańczyku wówczas pierwszy raz. Był rok 1996. Pooglądałem ten budynek, o którym mówiła pani Felicja i powiedziałem, że to kupię, ale mój brat musi to poprowadzić. Zgodził się z miejsca. Za pół roku kupiłem ten ośrodek - wspominał mężczyzna.

Potem chciał kupić kolejny budynek obok, w tragicznym stanie. Nie udało się od razu. Mężczyzna wrócił do USA, w Polańczyku został jego brat i powoli rozwijał biznes. Potem udało się dokupić drugi obiekt obok i prace na miejscu ruszyły z kopyta. Od początku było wiadomo, że powstanie tam kompleks wypoczynkowy i sanatorium. Atrium i AMER-POL rozwijało się coraz prężniej. Pan Henryk przyjeżdżał do kraju już częściej i doglądał swój biznes.

Pandemia

5 marca 2020 rok mężczyzna również przyleciał do Polski. Zaraz potem świat się zatrzymał. Pandemia koronawirusa pokrzyżował planu wielu ludzi. Pana Henryka również - ugrzązł w swoim hotelu w Polańczyku, o locie do USA nie było wówczas mowy. Mężczyzna spędził w Bieszczadach 12 miesięcy. Na nowo przyzwyczajał się do Polski i stwierdził, że zostanie na dłużej. Dzisiaj dumnie mówi, że oczywiście poleci jeszcze do USA przekazać firmę i pokazać jak ją prowadzić, ale chce odpocząć. W Polsce. Widzi tutaj więcej rozrywki i możliwości spędzania czasu dla osób w jego wieku.

Restauracja

Pan Henryk ma jedną z najbardziej ekskluzywnych jadłodajni w stanie New Jersey. To potężna restauracja z włoską kuchnią, gdzie obwiązuje specjalny dress code. Spotykają się tam politycy, biznesmeni i bardzo wpływowi ludzie. Historia restauracji jest bardzo przewrotna. Mężczyzna nigdy nie chciał być restauratorem.

Kupiłem działkę pod inwestycję w wówczas upadłym mieście, która była może 200 metrów od stacji kolejowej. Ja kupiłem ją w 1999 roku, jakbym chciał ją kupić 3 lata wcześniej pewnie udało by się to zrobić za 1 dolara - mówi. Jak się później okazało miejsce było idealne, bo pociągi stamtąd w pół godziny zawoziły ludzi do Nowego Jorku i nad morze. Władze postanowiły wspomóc ludzi, którzy chcieli tam rozwijać swoje biznesy i budować domy. Burmistrz miasta po długich negocjacjach, ale korzystnych dla pana Henryka postawił warunek, by developer wybudował w miejscu działki ekskluzywną restaurację. Krośnianin zgodził się na bistro, burmistrz na 20 apartamentów nad nim, które wybudował mężczyzna. Przy budowie tego obiektu mężczyzna musiał wiele razy użyć swojego polskiego sprytu, przedsiębiorczości, oraz zmysłu do kombinowania. Najpierw postawił budynek, a potem starał się o potrzebne dokumenty. To udało się, jak wiele razy w życiu krośnianina, bo ktoś lubił polskie piwo, inny potrzebował czegoś co pan Henryk akurat miał i tak toczyło się jego  amerykańskie życie. Obiekt był już gotowy. Deweloper wynajął mieszkania ludziom, jednak nie było chętnej osoby, która by wynajęła wielki lokal pod restaurację.

- Kuchnia włoska, jest jedną z najlepszych na świecie. U nas w domu była od zawsze. Dziadek służący w armii austro-węgierskiej, który w czasie I Wojny Światowej był 3 lata we włoskiej niewoli nauczył się ich języka oraz fachu. Był świetnym szewcem. Potem został uwolniony przez Piłsudskiego i wysłany na front bolszewicki, gdzie został ranny w walkach pod Lwowem. W końcu po długich perypetiach wrócił do Rymanowa. Został wtedy uhonorowany za walkę dla kraju i dostawał co miesiąc 108 zł renty. To były ogromne pieniądze, bo krowa wówczas kosztowała 80 zł. Mógł też wybrać przywilej jaki został mu nadany, ziemię na Wołyniu, herb szlachecki, lub koncesję na sprzedaż zapałek, tytoniu, tabaki, papierosów i spirytusu. Dziadek wybrał to 3 i był jako jedyna osoba w Rymanowie, która mogła tym handlować - wspominał pan Koszałka.

Mężczyzna był bardzo związany z dziadkiem, a kuchnia włoska, której ów dziadek nauczył się w Italii w najtrudniejszych czasach uratowała rodzinę od głodu.

U nas w domu 30-40 % to było z włoskiego jadłospisu. Babcia szybko nauczyła się gotować po włosku, od dziadka. To kuchnia biedna, prosta i pożywna. Szpinak, który kiedyś był u nas chwastem w czasie wojny ocalił naszą rodzinę. Ze szpinaku jako nieliczni robiliśmy pierogi. Gotowano zupę ze szczawiu czy szpinaku. Suszyliśmy  też tę zieleninę - wspominał mężczyzna.

Jednak to nie miłość do włoskiego jedzenia spowodowała, że otworzył restaurację, a okoliczności. Czas mijał, lokale które wybudował mężczyzna znalazły swoich właścicieli, ale restauracji nikt nie chciał wynająć. Po 9 miesiącach od oddania budynku  z miasta przyszedł list w którym Pan Henryk przeczytał, że jeżeli do 3 miesięcy nie powstanie restauracja zostanie mu odebrany przywilej deweloperski w upadłych miastach. (Ułatwienia dla deweloperów budujących w wówczas niezamieszkałych terenach). Krośnianin od razu wiedział, że trzeba działać szybko. Zaczął chodzić po włoskich restauracjach i kosztować jedzenie, które mu najbardziej smakuje. W miejscu gdzie strawa była najlepsza okazało się, że restauracja ta jest właśnie likwidowana i kucharz, oraz obsługa będą szukać pracy. Mężczyzna bardzo szybko dogadał się z włoskim mistrzem sztuki kulinarnej, który  potem pomógł mu otworzyć restaurację. 

Pracował u mnie kilkanaście lat, ale nie był do końca uczciwy. Pod koniec nie byłem już z niego zadowolony. Jednak starałem się rozstać z nim pokojowo, mimo iż straciłem przez niego kilkaset tysięcy dolarów. Teraz moją restaurację „LUCIANO” prowadzi innych człowiek - kucharz Pedro. Gwatemalczyk któremu ja kiedyś dałem szansę przy zmywaniu naczyń, której ktoś nie dał mnie. Najpierw był u mnie na zmywaku, potem przygotowywał owoce i warzywa, następnie robił sałaty. Po roku robił już makarony, a po 2 latach najtrudniejsze rzeczy- czyli steki. Dzisiaj jest szefem i jestem z niego  bardzo zadowolony. Mam tą swoją włoską restaurację w Stanach i trochę Stanów w Polańczyku - mówił z uśmiechem mężczyzna.

Życie w Polsce

Pan Henryk jest postacią bardzo znaną nie tylko w Polańczyku, ale i całych Bieszczadach. Bliskim i turystom pokazuje to co pokochał w Ameryce. W jego kompleksie wypoczynkowym Atrium jest bar, który jest  mniejszą kopią restauracji Luciano w USA, wszędzie są amerykańskie bibeloty. Można tam skosztować najlepszego nowojorskiego sernika oraz dań z kuchni włoskiej, które są uwielbiane przez gości w Stanach.

Zarówno przed Atrium jak i AMER-POL stoi niezliczona liczba kultowych, zabytkowych  samochodów i motocykli. Nie tylko z USA ale i tych polskich a w dużej mierze europejskich. Pan Henryk znajduje czas dla każdego i chętnie dzieli się swoimi opowieściami o życiu jego rodziny i Ameryce. Mężczyzna jasno podkreśla, że ma szczęście do ludzi i wiele razy znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie.

Co roku organizuje wielkie Święto Dziękczynienia i chętnie spotyka się z ciekawymi inspirującymi ludźmi. Uważa, że drugiemu człowiekowi trzeba dać szansę, żeby się wykazał - zanim się go skreśli. Mimo 73 lat Pan Koszałka cieszy się dobrym zdrowiem, ma mnóstwo energii i zapału do życia. Ciągle ma plany na przyszłość i ciągle coś realizuje. Wokół niego cały czas ktoś jest, mężczyzna coś załatwia, nieustannie odbiera telefony i komuś pomaga. Jednak jest bardzo szczęśliwy i podkreśla, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.  Młodym, którzy „szpanują pieniędzmi” i głoszą, że pierwszy milion trzeba ukraść, uciera nosa, zaznaczając: - Jeśli ktoś bogaty pozwoli nam, żeby mu ukraść milion, to należy zadać sobie pytania jaki ma w tym cel. Ja uważam, że trzeba pracować,  być odważnym i zawsze mieć plan na wszelki wypadek. A jak ktoś chce dotknąć trochę mojej Ameryki w Bieszczadach to zapraszam do Atrium i do Amer-Pol - podsumował

Recepta na sukces

Pan Henryk pytany, jaką radą dałby dzisiaj młodym ludziom, którzy tak jak on chcą spełniać swój „amerykański sen” czasem nawet w Polsce zaznacza.

Ja mam jedną radę, drogą, która ja szedłem to uczciwa praca, sumienność, życzliwość dla innych i głowa na karku. Same ręce, które rwą się do pracy nie zrobią z nas milionera. Głowa zdolna do kombinowania bez rąk też niewiele może. Trzeba mieć obie te rzeczy na miejscu i myśleć oraz pracować. Nie bać się zaryzykować, czasem wystarczy być dla kogoś człowiekiem, możemy go potem spotkać na naszej drodze i się nam odwdzięczy. Zwykła ludzka serdeczność tez jest bardzo ważna. Przy odrobinie szczęścia powinno się udać - uśmiechał się pan Henryk.

Mężczyzna jest bardzo dumny ze swoich dzieci. Uważa, że jego wielkie sukces, to też siła napędowa od jego dzieci. Tych ma czwórkę - najstarsza córka Kasia to księgowa w klinice medycznej, Tomasz, był żołnierzem piechoty morskiej, Krzysztof - to jedyne dziecko, które mieszka w Polsce, ma przejąć polskie biznesy ojca, najmłodsza córka Nicola pracuje w korporacji w Nowym Jorku.

American Dream Henryka Koszałki wypełnił się stuprocentowo. Wybudował firmę w USA, która świetnie prosperuje. Wykształcił dzieci na najlepszych uczelniach na świecie, w Polsce zainwestował w obiekty, które nawiązują do jego amerykańskich pasji i życia za oceanem. Zbudował polsko-amerykańskie imperium, które pozwoliło przypieczętować sukces jego życia.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki