Doktor Paweł Kubik

i

Autor: Materiały prasowe Doktor Paweł Kubik

Szpitale padają. A my się podnieśliśmy! - dyrektor szpitala w Grójcu opowiada nam o zarazie i ucieczce personelu

2020-04-10 19:52

Szpital w Grójcu padł jako pierwszy na Mazowszu z powodu koronawirusa. Grójec uchodził przez pewien czas za ognisko zarazy, które najlepiej omijać z daleka. Dyrektor d.s. medycznych też był zakażony. Wrócił do pracy i opowiada "Super Expressowi" o tym, co się działo...

Wyzdrowiał Pan razem ze szpitalem…

Tak się złożyło. Byłem jednym z grona personelu medycznego, którzy uzyskali pozytywny wynik tekstu na COVID-19. Po przejściu koronawirusa wróciłem do pracy w szpitalu akurat pierwszego dnia, gdy trzy oddziały - wewnętrzny, pediatria i intensywna terapia, wznowiły przyjmowanie pacjentów.

Szpital w Grójcu padł jako pierwszy z powodu koronawirusa. Grójec uchodził przez pewien czas za ognisko zarazy, które najlepiej omijać z daleka. Dlaczego tak się stało, że akurat was ten wirus tak zdziesiątkował, że trzeba było zamknąć szpital?

Na to pytanie chyba nikt nie jest w stanie sensownie odpowiedzieć. Po prostu na nas trafiło. Mam jednak teorię, że my byliśmy pierwsi na Mazowszu, bo jako jedni z pierwszych zaczęliśmy robić testy naszym pracownikom i pacjentom. Kupiliśmy sto „wymazówek” jeszcze w lutym. Po uzyskaniu informacji o możliwym kontakcie z osobami zarażonymi koronawirusem wytypowano do wymazów początkowo kilkanaście osób. W kolejnych dniach liczba wykonanych, na podstawie ustalanych przez dział epidemiologiczny kontaktów, zaczęła lawinowo rosnąć. Myślę, że pierwotne źródło zakażenia tzw "pacjent zero" jest niemożliwe do ustalenia. Być może infekcja została przyniesiona przez zatrudnionego w różnych placówkach służby zdrowa pracownika, być może osoba zainfekowana a jednocześnie bez objawów pojawiła się w szpitalu już dużo wcześniej, np. na przełomie lutego i marca. Tak czy inaczej pierwszy pozytywny wynik stwierdzono u jednego z pracowników pogotowia, następnie personelu i pacjentów oddziału wewnętrznego. Mój pozytywny wynik był kolejny. W sumie koronawirus "uziemił" nam 20 osób z personelu medycznego. CZYTAJ DALEJ

Jednak wirus sprawił, że z dystansu mógł pan obserwować to, co się dzieje dalej w szpitalu...

No nie do końca. To nie jest tak, że odpoczywałem (śmiech). Wynik testu przyszedł 23 marca. I od tego czasu, mimo, że na chorobowym, wisiałem na telefonie niemal bez przerwy i byłem na bieżąco z tym, co się w szpitalu dzieje. Decyzja o tym, że musimy zamknąć oddziały zapadła zanim dowiedziałem się, że mam wirusa. Więc też musiałem zmierzyć się z sytuacją, w której niemal z dnia na dzień blisko 200 osób nie przychodzi do pracy. Był dzień, kiedy wieczorem dostałem serię sms-ów typu: „Informuję że od jutra jestem na zwolnieniu” i nagle okazywało się, że cały oddział zostaje bez personelu. A pacjenci są i potrzebują opieki.

Dramat…

Dramat. Ta sytuacja pokazała nam jak różne są postawy ludzkie – jedni myślą tylko o sobie, inni próbują być na służbie. Jedni w podbramkowej sytuacji próbują wymusić podwyżki. Inni zwyczajnie boją się przyjść do pracy.

Najpierw więc wstrzymaliśmy przyjęcia do trzech oddziałów, później do kolejnych trzech. U nas obsada lekarska i pielęgniarska w normalnej sytuacji działała niemal „na styk”. Epidemia musiała spowodować tymczasowy paraliż.

Naturalnie główny ciężar poradzenia sobie z tą sytuacją spoczywał na trzech głowach: pani prezes Joanny Czarneckiej, dyrektor Agaty Zgutczyńskiej i pielęgniarki naczelnej Mirosławy Kochaniak. Ogromnie nam pomógł Maciej Maślanka, kierownik ratownictwa medycznego.  Trzeba było wykonać gigantyczną logistyczną operację, by ewakuować 60 pacjentów do innych szpitali m.in. w Warszawie, gdy dosłownie z dnia na dzień okazało się że 170 osób trafia na kwarantannę, a kolejne 200 po prostu głównie ucieka na zwolnienia.

Ucieka?

Tak, z premedytacją użyłem tego słowa, bo tak to odczuli ci, którzy zostali i pracowali bez najmniejszej przerwy po 3-4 dni. Środowisko medyczne jednak się nie popisało. Jak inaczej nazwać fakt, gdy wojewoda oddelegowuje nam do pomocy kilkunastu lekarzy rezydentów, ale fizycznie dociera do nas tylko dwóch. Reszta „znika” po drodze. Zresztą tych dwóch świetnie sobie teraz radzi. A ci, którzy zniknęli pierwsi, potem nie wahali się krytykować w internecie działań tych, którzy trwali „na froncie”.

Przed świętami otworzyliście trzy oddziały, ale cztery (m.in. chirurgia i neurologia) wciąż pozostają zamknięte z powodu kwarantanny personelu. Kiedy szpital zacznie już normalnie działać?

Przyjmujemy już pacjentów na internę z kardiologią, intensywną terapię i pediatrię. Bez przeszkód funkcjonują też izba przyjęć, nocna opieka lekarska i pogotowie ratunkowe. Mam nadzieję, że po świętach odzyskamy większość lekarzy, pielęgniarek i salowych, i szpital stanie na nogi. Odkażony, bogatszy o doświadczenia, ze wzmocnionymi, zaostrzonymi procedurami. Ale niestety z bardzo ograniczonymi środkami ochrony pracowników.

Czego najbardziej brakuje?

Na razie jesteśmy zabezpieczeni. M.in. dzięki urzędom i instytucjom mamy już bezpieczny zapas masek, gogli, przyłbic, fartuchów i środków dezynfekcyjnych. Jest natomiast deficyt kombinezonów ochronnych.

Nie boi się pan, że po tej zarazie pacjenci będą bali się trafiać do szpitala w Grójcu?

Oczywiście, że jest taka obawa. Ale mam wrażenie, że zrobiliśmy wszystko, co możliwe, by nasi pacjenci byli bezpieczni. Tymczasem na Mazowszu „padają” kolejne szpitale. My już się podnosimy

Pokonał wirusa i wraca do leczenia.

ZOBACZ NAJNOWSZE DANE O WIRUSIE NA MAZOWSZU

PRZECZYTAJ TAKŻE JAK WARSZAWA KŁÓCI SIĘ Z RZĄDEM O LICZBĘ ZMARŁYCH NA KORONAWIRUSA W STOLICY.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki