Rudi Schuberth: Byłem niejadkiem

2009-04-27 7:00

Zaskakujace wyznanie Rudiego Schubertha specjalnie dla "Super Expressu". Juror programu "Jak Oni śpiewają", niegdyś współtwórca przebojów Wałów Jagiellońskich, opowiada nam swoim dzieciństwie. O tym, jak płakał, kiedy słyszał Mazowsze i o tym, że nie lubił... jeść!

Moje pierwsze wspomnienia z dzieciństwa dotyczą czasów przedszkolnych. Nie jadałem kaszek, zup na mleku, makaronów i rodzice mieli z tym ogromne problemy. Mój pobyt w przedszkolu kończył się w momencie, gdy podawano któreś z tych dań. Mieszkaliśmy we Wrzeszczu, więc do pilnowania mnie przyjeżdżali dziadkowie z centrum Gdańska. Kiedyś to była naprawdę niezła wyprawa. Najwięcej czasu spędzałem z mamą mojej mamy, czyli babcią Jasią. Byłem jej ukochanym wnuczkiem. Kiedy byłem już nastolatkiem, a babcia chorowała i nie chciała iść do lekarza, byłem jedynym członkiem rodziny, który potrafił ją do tego przekonać. Kolejne przebłyski z dzieciństwa to poranne pobudki. Pamiętam, że okna mojego pokoju wychodziły na duży plac budowy, na którym były głośniki budowlanego radiowęzła i wrzaski z nich ciągle mnie budziły...

Codziennie w południe grany był hejnał z wieży mariackiej, a potem Mazowsze śpiewało piosenkę "Hej, przeleciał ptaszek". Ta piosenka nie wiedzieć czemu sprawiała, że zawsze gdy ją słyszałem, byłem bardzo, ale to bardzo wzruszony i płakałem. Mama miała więc bojowe zadanie. Kiedy usłyszała pierwsze takty tej piosenki, wbiegała do pokoju i zasłaniała mi uszy poduszką, żebym nie słyszał muzyki, a przede wszystkim nie płakał. Rzadko się jej udawało...

Chodziłem do podstawówki we Wrzeszczu, a potem w Gdańsku. Nie należałem do spokojnych uczniów. Miałem małe problemy z wychowawczynią. Na przykład zdarzyło mi się kiedyś wlać atrament do akwarium, ale śpiewałem też w szkolnym chórze. Próbowano przysposobić mnie do grania na kontrabasie, ale choć miałem odpowiednią posturę, to nie miałem do niego serca.

Na zajęciach praktycznych w podstawówce z dużą pomocą ojca zbudowałem swoją pierwszą w życiu gitarę. Tata pracował w Stoczni Gdańskiej, przygotowano mi tam kawałek drewna w kształcie gitary, a ja pod okiem nauczyciela od prac technicznych dorobiłem progi, przystawki, założyłem struny. Gitara po podłączeniu do wzmacniacza wydawała nawet dźwięki. Ta gitara to był sposób na mnie. Gdy nie było postępów w nauce, tata chował ją do szafy, a gdy były, oddawał do dalszego wykańczania. Jednym słowem metoda kija i marchewki. Zawsze miałem ciągoty do muzykowania. Moja babcia ze strony taty ukończyła konserwatorium muzyczne, dziadek ze strony mamy grał na gitarze, a tata na akordeonie. Jak widać, muzykę miałem w genach.

W liceum z kolegami z klasy założyłem zespół bigbitowy Drewniane Ucho. Mieliśmy perkusję i gitary, udostępniono nam szkolne wzmacniacze. Podczas jednej z prób źle podłączyliśmy się do głośników i nasza muzyka słyszana była nie tylko w auli, w której trwała próba, ale we wszystkich klasach przez sieć szkolnego radiowęzła. To była jedna z ostatnich prób. A w dniu prawdziwego koncertu odkręciliśmy gały w prawo, czyli na maksa i... spaliliśmy wszystkie wzmacniacze! To był nasz pierwszy i ostatni koncert. Niestety, a może na szczęście trwał tylko kilkadziesiąt sekund.

JUTRO: Karierę artystyczną zacząłem w PGR-ze, W ŚRODĘ: Listy miłosne pisałem po... chińsku!

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki