Marta Klubowicz: Przeprowadzałam się 14 razy! Historia życia Marty Klubowicz

2011-12-20 3:00

Kiedy przyszłam na świat, moi rodzice byli właściwie jeszcze dziećmi. Mama miała 20 lat, ojciec 22. Chyba skomplikowałam im życie - mama nie poszła na studia - ale nigdy nie dali mi tego odczuć - wspomina swoje dzieciństwo Marta Klubowicz (48 l.), aktorka znana z serialu "Pierwsza miłość" oraz z pierwszej polskiej opery mydlanej "W labiryncie".

Ojciec Marian pracował na kolei. Był specjalistą od mostów i wiaduktów. Często był przenoszony, ale w granicach Dolnego Śląska. Urodziłam się w Kłodzku, mieszkaliśmy w Bardo Śląskim, gdy miałam pięć lat, przeprowadziliśmy się do Dusznik-Zdroju, potem znowu do Bardo. Gdy byłam w trzeciej klasie, przeprowadziliśmy się do Nysy. Potem poszłam na studia do Wrocławia. Policzyłam, że do dzisiejszego dnia mam za sobą czternaście przeprowadzek.

Cała moja rodzina pochodzi spod Lwowa. Po wojnie przyjechali transportem na Ziemie Odzyskane. Należę do pierwszego pokolenia, które tam się urodziło. Wszystko wokół było poniemieckie: ulice, domy, meble, obrazy na ścianach, drzewa, a nawet byliny w ogrodzie. Wiedziałam, że żyli tu ludzie, którzy musieli wszystko zostawić - podobnie jak moi dziadkowie na Wschodzie. Musiało to jakoś na mnie wpłynąć. Inna jest świadomość dziecka, które wzrasta na ziemi, która od pokoleń należała do rodaków, a inna, kiedy te korzenie zostały obcięte.

Niczego mi nie brakowało

Mieszkaliśmy w bliźniaku z ogrodem z całą rodziną mamy. Każdy miał swój pokój i jakoś się mieściliśmy, chociaż kiedy niedawno odwiedziłam ten dom, zachodziłam w głowę, jak było to możliwe. Prababcia, babcia, dziadek, brat mojej mamy z dziećmi, dwie siostry mamy i my.

Mój ojciec nie zarabiał kokosów. W domu się nie przelewało, ale mnie nigdy niczego nie brakowało. Zawsze miałam ciepły obiad, śniadanie do szkoły, imprezę z tortem na urodziny, prezenty pod choinką. Wszyscy mnie rozpieszczali, ale nie rozpuszczali. Byłam grzecznym dzieckiem i dobrą uczennicą.

Papierosy z majeranku

Kiedy mieszkaliśmy już w Nysie, jeździłam na wakacje do babci Karoli i dziadka Janka, rodziców ojca. Babcia świetnie gotowała - tak po lwowsku. Miała własne kury i uprawiała wielki ogród, który ciągnął się aż do rzeki. Specjalnie dla mnie i Agaty, mojej ciotecznej siostry, sadziła grządki zielonego groszku. Całe lato pasłyśmy się tym groszkiem, porzeczkami, agrestem. Na kolację były bułki z pachnącym masłem, sucha kiełbasa, a do tego młode, słodkie cebulki, młody czosnek i rzodkiewka. Maczało się je w soli i chrupało.

Bawiłyśmy się w skrytkę. Budowałyśmy w ogrodzie szałas, a wokół całą cywilizację. Na kuchence z cegieł gotowałyśmy zupy z proszku, a za kurnikiem paliłyśmy "papierosy" z papieru toaletowego i majeranku. Miałyśmy swój hymn i ustanawiałyśmy prawa, co w skrytce wolno, a czego nie. Cały dzień miałyśmy zajęcie.

Potem przyszła pasja archeologiczna. Czytałyśmy książki Kazimierza Michałowskiego, nic z nich nie rozumiejąc, i przekopywałyśmy ogród w poszukiwaniu skarbów. W miejscach, gdzie babcia nie pozwalała kopać, nakłuwałyśmy ziemię prętem. Najśmieszniejsze, że gdziekolwiek kopałyśmy, zawsze coś tam wykopałyśmy. To podsycało fascynację, że ziemia kryje wiele tajemnic.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki