- Na przestrzeni trzynastu edycji „MasterChefa” wiele już w programie widzieliśmy, nie będzie więc na łatwo zaskoczyć. Czy tej nowej edycji się uda?
- Mam taką nadzieję! Zaskoczeniem zawsze są oczywiście sami uczestnicy – mamy grupę zupełnie nowych kucharzy, a każdy jest inny. Mam nadzieję, że miłym zaskoczeniem będzie też trio, które stworzyliśmy tutaj z Magdą Gessler i Przemkiem Klimą, który dołączył do nas rok temu. Ta edycja będzie już jego drugą i mam wrażenie, że udało nam się stworzyć naprawdę dobrze dobrane trio. Widać, że Przemek znalazł swoje miejsce i świetnie się to przekłada na naszą współpracę. To, co jest też ciekawe, to goście, których będzie w nowym sezonie bardzo wielu. Pojawią się oni w niemal każdej konkurencji. Odwiedzą nas świetni szefowie kuchni, ale także znani aktorzy, dziennikarze, muzycy. Będzie więc tłoczno, ale o to chodzi! Im nas więcej, tym lepsza zabawa.
- Obok jurorów pojawi się także zwyciężczyni poprzedniej edycji, Julia Chichocka – kiedyś uczestniczka „MasterChefa”, a dziś już ekspertka. Co pan czuje przy takich spotkaniach?
- Julia jest fantastyczna,zawsze bardzo blisko uczestników, sama zresztą jest niewiele starsza od nich. Zaprezentowała zresztą na planie także swoje danie i muszę przyznać, że było naprawdę wyjątkowe! Wielkie chapeau bas dla Julki, bo jest bardzo zdolna, prowadzi też szkolenia, warsztaty. Zresztą nie tylko ona. Spójrzmy choćby na Basię Ritz czy Beatę Śniechowską, które z powodzeniem prowadzą swoje restaurację. Jedną poleca przewodnik Michelin, druga dostała BIB Gourmand. Nasi uczestnicy prowadzą własne lokale czy małe punkty gastronomiczne w całym kraju. To najlepszy dowód, że „MasterChef” to nie tylko program rozrywkowy. On naprawdę może zmieniać życie. Dlatego uważam, że warto pokazywać takich młodych, ambitnych, zaangażowanych ludzi. Oni nie wygrywali tego programu dla samego zwycięstwa, tylko po to, żeby naprawdę coś zdziałać. I to jest piękne!
- „MasterChef” to wielka lekcja dla jego uczestników. Czy dla jurorów także? Czy pana podejście do swojej roli w programie jakoś ewoluowało na przestrzeni tych 14 edycji?
- Na pewno, pod wieloma względami. Pierwsza edycja to to też moje pierwsze kroki w telewizji. Wtedy grałem wymagającego kucharza, czułem, że muszę być bardzo ostry. Prawda jest jednak taka, że naszą rolą tutaj nie jest bycie surowym sędzią, ale wspieranie wspierać i dziś tak właśnie staram się robić. Chodzi o to, by pokazywać błędy, tłumaczyć, czego nie robić, ale też tak kierować uczestników, by pokochali gotowanie. Uczyć. Jesteśmy dla uczestników autorytetem, więc nie możemy ich zawieść. Musimy pokazać, że wiemy jak to się robi i kierować ich w dobrą, ale – co ważne – z uśmiechem. Zmieniło się też to, że trochę lepiej mówię już po polsku (śmiech)!
- O tym, czy uczestnik dostanie szansę w programie, decyduje jedno danie. Co musi się na takim talerzu znaleźć, żeby pana zachwycić?
- Tutaj chyba myślę, podobnie jak Magda i Przemek. Nie chodzi o to, żeby danie było przekombinowane, żeby wymieszać 50 różnych smaków. Niech będzie prosta rzecz, ale idealnie przygotowana. Odpowiednia usmażona, doprawione, z charakterem, żeby składniki dobrze ze sobą współgrały. Jeśli ktoś gotuje prosto, ale z pełnym zaangażowaniem, z miłością do gotowania, to jest duża szansa, że przejdzie dalej. Nie wymagamy wyjątkowości, najważniejsze dla nas jest jakość. Chcemy, żeby było smacznie, żeby to było prawdziwe, żeby czuć było uczestnika na talerzu. To się widzi od razu.
- Tą edycję zapamięta pan chyba szczególnie, bo właśnie podczas zdjęć świętował pan 60. urodziny. Zaskoczyła pana niespodzianka od ekipy?
- U nas na planie często, kiedy ktoś ma urodziny, jest torcik i śpiewamy „sto lat”, więc podejrzewałem, że i tutaj może tak być. Przyznam jednak, że nie spodziewałem się, że będzie tak hucznie, że ze spiżarni nadejdzie Kinga Burzyńska z „Dzień Dobry TVN”, że będzie transmisja na żywo, i będzie w to zaangażowanych tyle osób – ekipa, stacja, uczestnicy, no i jurorzy, bo życzenia, które dostałem do Magdy i Przemka bardzo trafiły do mojego serca. To niesamowite, bo gdy nagrywałem pierwszy odcinek „MasterChefa”, miałem 46 lat. Tu, na planie świętowałem też swoje 50. urodziny.
- Czy życie po 60. smakuje panu inaczej?
- Wszystko smakuje inaczej, choćby dlatego, że człowiek ma już o wiele więcej doświadczenia, choć staram się, by nadal działać tak, jakbym wciąż był przed 50-tką albo i przed 40-tką! Na pewno bardzo pomaga tutaj praca z młodymi, czy w restauracji czy na planie programu. Czasem czuję, jakbyś mieli tyle sami lat! Dusza cały czas jest młoda, różnica jest tylko taka, że rano już bolą stawy (śmiech).
- Z czego na tym etapie życie jest pan najbardziej dumny?
- Niczego w życiu nie żałuję. Oczywiście są pewne rzeczy, które można było zrobić inaczej, ale przeszłości się już nie zmieni, więc staram się pamiętać przede wszystkim te dobre rzeczy. Gdy odwracam się za siebie, widzę przede wszystkim dwoje wspaniałych dzieci – Andrea skończy za chwilę 35 lat, a Solene w październiku 30 lat. Widzę też moją wnuczkę, patrzę na swoje życie, restauracje, które prowadziłem… Z tych wszystkich dobrych rzeczy, które się wydarzyły, jestem dumny, a z tych gorszych starałem się wyciągnąć wnioski, by nie musieć powtarzać błędów.
- Brzmi jak ważna życiowa lekcja...
- Bo tak jest. Każdy dzień to nowa lekcja.