Bogdan z Zamościa uratował Filipińczyka na Morzu Japońskim

2012-08-25 4:00

Gdyby nie Bogdan Legieć (47 l.), ratownik z Zamościa, doszłoby do dramatu na Morzu Japońskim. Na wielkim tankowcu konał tam filipiński marynarz. Kapitan statku, prywatnie brat pana Bogdana, zadzwonił do Zamościa po pomoc. Ratownik długo instruował załogę przez telefon. Opisał im, jak mają reanimować Filipińczyka. Udało się. Marynarz przeżył.

Ta historia spokojnie mogłaby posłużyć jako scenariusz filmu grozy. Z happy endem.

Pan Bogdan miał akurat wolne. Odpoczywał w domu. Nagle zadzwoniła komórka. Kilkunastocyfrowy numer świadczył o tym, że dzwoni ktoś z bardzo daleka, korzystając z telefonu satelitarnego.

- Marynarz mi umiera. Nie ma tętna, nie oddycha - ratownik usłyszał w słuchawce głos brata, kapitana tankowca "Akama", znajdującego się na Morzu Japońskim, gdzieś między wyspami Honsiu i Hokkaido, ponad 8 tysięcy kilometrów od Zamościa.

Pan Bogdan nie tracił czasu na zbędne pytania. Od razu zaordynował reanimację. Zgodnie z procedurami ratujący kolegę marynarze powinni wstrzyknąć mu adrenalinę. Ale Bogdan Legieć kazał im najpierw zmierzyć ciśnienie nieprzytomnego. Było strasznie wysokie - 240 na 120.

- To wylew krwi do mózgu. Adrenalina by go zabiła - stwierdził pan Bogdan. Zamiast adrenaliny nakazał podać leki obniżające ciśnienie. Po zastrzyku z takim specyfikiem ciśnienie zaczęło spadać. Marynarz poczuł się lepiej, udało się go dowieźć do japońskiego portu i przetransportować do szpitala. Tamtejsi lekarze potwierdzili, że Filipińczyk Rogelio Tubasis (50 l.) miał zawał i rozległy wylew krwi do mózgu. Byli pełni podziwu dla ratownika z Polski.

Teraz Rogelio dochodzi do siebie. Może się poruszać, jest przytomny. Za pośrednictwem kapitana żona marynarza przesłała panu Bogdanowi wyrazy wdzięczności. Zaś Asahi Marine, armator tankowca, napisał oficjalne podziękowania. Oprawione w ramkę przywiezie mu do domu brat Adam (53 l.). Z butelką dobrego rumu.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki