Po tragicznym pożarze gorzowskiej katedry wewnątrz budowli funkcjonuje rygorystycznie przestrzegany zakaz używania otwartego ognia. Tym dziwniejsze przechodzącym obok sanktuarium gorzowianom wydało się, że z czubka katedry wydobywają się kłęby dymu. Przewrażliwieni mieszkańcy natychmiast zawiadomili wszystkie służby ratunkowe, no może poza medycznymi, bowiem jeżeli chodzi o ludzi, to na razie ratować nie było kogo. Oczywiście jako pierwsi pojawili się strażacy, ale na miejscu nie zabrakło też mediów. I rzeczywiście, coś buchało spod kopuły! Tyle tylko, że wnikliwi obserwatorzy zauważyli też, że z katedralnej wieży, jakby nigdy nic, schodzi sobie dwóch robotników. To był pierwszy sygnał, że być może to jednak nie będzie powtórka z tragedii sprzed kilkunastu miesięcy. Strażacy jednak profilaktycznie, w czasie, którego mogliby pozazdrościć im najlepsi sprinterzy, rozłożyli sprzęt. Pięć strażackich wozów, cysterna i mega długa drabina. Sprawę naprawdę potraktowano poważnie. W tym czasie, kiedy jedni pogromcy czerwonego kura wbiegli do wnętrza świątyni, inni za nic mając prawa ciężkości gibko wspinali się w górę po liczącym sobie dobrych kilka pięter wysokości rusztowaniu. No i w końcu oznajmiono oniemiałym mieszkańcom, którzy już zgromadzili się dookoła swej katedry, że to fałszywy alarm. Jak się okazało, robotnicy pracujący wewnątrz katedry używali w pracy myjek wysokociśnieniowych. Para wodna poszła w wieżę i stąd wrażenie, że nad budowlą kłębi się dym. Strażacy takie zdarzenia nazywają fałszywym alarmem w dobrej wierze. I strażacy wcale się na gorzowian nie gniewali, bo nawet po tym przypadku widać jak bardzo los gorzowskiej katedry leży im na sercu.
i